fbpx

Oszuści nabrali nas

Oszuści nabrali nas

<< Druga część opowiadania.

Dzień rozpocząłem z uśmiechem. Wstałem, ogoliłem się, a na śniadanie zrobiłem jajecznicę. Jeszcze szybki prysznic i wesoło poszedłem do pracy.

— Cześć Ted, cześć Vin. How are you?

Wszystkich obdarzałem swoim uśmiechem. Również moja maszyna na biurku powitała mnie radośnie blaskiem dwudziestosiedmiocalowego monitora, wysokiej rozdzielczości 5K.

Och, co za piękny dzień i jeszcze Karina właśnie dzwoniła.

— Cześć, co tam? — obdarzyłem ją uśmiechem przez telefon.

— Mathi, cześć. Kiedyś coś mi tłumaczyłeś o tych sesjach bankowych, eliksirach… no, kiedy przelew księgują na koncie — wyczułem nutkę zdenerwowania w jej głosie i mój uśmiech roztrzaskał się o podłogę. — Niby mam wydrukowane potwierdzenie przelewu, ale pieniędzy na koncie niema.

— Spokojnie — starałem się mówić łagodnym tonem. — Przyjdą, zaraz sprawdzę, kiedy masz sesje w banku.

Sam nie byłem już spokojny. Skoro wczoraj dostaliśmy potwierdzenie przelewu, to facet musiał zrobić przelew ekspresowy, który od razu zaksięgowałby pieniądze na koncie Kariny. Jeśli zrobił przelew eliksirem, to jeszcze nie ma się czego obawiać, bo najczęściej są trzy sesje – rano, koło południa i po południu, więc pieniądze wyszłyby rano z jego banku, po południu dopiero zaksięgowane zostaną na Kariny koncie. Tylko że w przypadku sesji eliksir potwierdzenie przelewu można by wydrukować dopiero rano.

Nie chciałem denerwować Kariny.

— Słuchaj, pieniądze na pewno przyjdą. Poczekaj do południa i sprawdź wtedy, okej?

— Okej — powiedziała i się rozłączyła.

Cholera, dopiero teraz dotarło do mnie, że jeśli zostaliśmy oszukani, to jesteśmy winni hurtowni ponad sto trzydzieści tysięcy złotych. Zakołowało mi się w głowie. STO TYSIĘCY. O matko.

Po południu patrzyłem otępiale w jeden punkt za oknem. Zadzwonił telefon. To Karina. Żeby tylko był przelew.

— Mathi, nie ma kasy… — dalej słyszałem już tylko słowa w zwolnionym tempie.

— Mathi, jesteś tam?!

— Tak, tak. Jestem. Zadzwonię do faceta, rozłącz się.

Pi, Pi, abonent jest w tym momencie nieosiągalny, zostaw wiadomość. Raz, drugi, trzeci, ciągle to samo, abonent nieosiągalny.

— Zadzwoń po Gerarda — rzuciłem do Kariny po połączeniu się z nią — podjedziemy do domu biznesmena.

— Okej, czekam.

Wybiegłem z biura.

Karinę i Gerarda zabrałem po drodze, czekali na przystanku. Wsiedli nie odzywając się, a właściwie Gerard cały czas monologował sam do siebie, co im pourywa i gdzie później to wsadzi. Karina nic nie mówiła, ale też nie chciałbym teraz stanąć na drodze mistrzyni karate, chyba bym jednak wybrał rozszarpanie przez Gerarda.

Podjechaliśmy pod bramę pałacyku, była otwarta. Wjechaliśmy. Na podjeździe stało około dziesięciu samochodów w tym autobus z napisem „Film serwis – katering filmowy”, ale żadnego BMW. Kręciło się sporo ludzi i nikt nie zwracał na nas uwagi. Zaparkowałem za autobusem. Wysiedliśmy i skierowaliśmy się do wielkich drzwi, które tym razem stały otworem.

— Przepraszam, czy jest pan Kapiszon? — Karina próbowała kogoś zaczepić.

— Kto? Nie wiem. Zapytajcie w środku.

W środku nie było się kogo zapytać bo wszyscy się kręcili i coś robili. Nikt nic nie wiedział.

— Cisza! Będziemy kręcić ujęcie siedem dwa! — wykrzyczał niski jegomość z obfitą brodą. — Na miejsca!

Karina pospiesznie przedarła się do kierownika produkcji, jak wskazywała nazwa na jego krzesełku, i szybko zapytała:

— Przepraszam, Karina jestem. Szukam gospodarza domu, pana Kapiszona.

— Co? Kogo? Nie teraz — małe oczka kierownika były rozbiegane jak piłeczki.

— Gdzie mogę znaleźć pana Kapiszona? Jest właścicielem domu.

— Nie teraz! Nie widzisz, że kręcimy… nie znam żadnego Kapsla.

— Pana Kapiszona.

— No nie, żadnego Kapiszona też nie znam, to jest plan filmowy, a właścicielem pałacu jest „Film Pleners & Studios Company”. Z nimi gadajcie o Kapiszonach. Żegnam! — odwrócił się i nic więcej nie dało się z nim ustalić — Cisza!

Staliśmy tam zdezorientowani. Po chwili wypchnięto nas za drzwi i zatrzaśnięto je. Nikt z nas nie odezwał się nawet słowem. Już wiedziałem, że Kapiszon oszukał nas i mamy poważne kłopoty.

Pierwszy otrząsnął się Gerard.

— Dobra, nie ma co się tu rozczulać, trzeba komuś spuścić łomot. Ty kotuś się nie martw — przytulił Karinę — a Ty Mathi namierzaj gości. Gdzie są teraz? Znajdź ich po prostu. Teraz ja się nimi zajmę.

— Ty, kotuś, mnie teraz nie przytulaj, bo ja też muszę komuś spuścić łomot. Przecież wiesz, jak szybko potrzebuję tych pieniędzy.

— Wiem, ale Ty nie będziesz „spuszczać nikomu łomotu”, bo teraz masz mnie od tego.

— Sekunda, dajcie się skupić — zacząłem chodzić w kółko. — Dobrze jest.

— Co jest dobrze? Mów szybko! — ponaglała Karina.

— No muszę poszperać w sieci, żeby znaleźć tych dupków. Na pewno nie wymyślili tego sami, a ten Kapiszon i jego kamerdyner to podstawieni przebierańcy. Obydwaj nie mieli pojęcia, co zawierała oferta ani do czego służył zamawiany sprzęt. Za nimi musi stać ktoś inny.

— Ale kto? — niecierpliwił się Gerard, jakbym od razu mógł wskazać kogoś palcem, a on mógłby niezwłocznie przyłożyć mu pięścią w twarz.

— Spokojnie. Po pierwsze w samochodzie mam kamerę. Sprawdzę, może udało nagrać się numery samochodów, które stały wtedy na podjeździe — ruszyłem, ale zaraz się zatrzymałem. — Po drugie, każdy sprzęt sieciowy ma unikalny numer MAC i spróbuję namierzyć komputer, jeśli jest tylko połączony do sieci. Po trzecie, to oprogramowanie zainstalowane na tym sprzęcie samo wysyła do mnie parametry pracy — uśmiechnąłem się i skierowałem do samochodu — właściwie to zainstalowałem je, żeby w razie czego móc interweniować, jeśli Kapiszon zgłaszałby jakieś problemy w pracy sprzętu, ale widać przyda się nam. Wsiadajcie.

W samochodzie włączyłem komputer i połączyłem się do Internetu. Uruchomiłem system monitorowania parametrów pracy stacji roboczych.

— Cholera, sprzęt jest włączony, mam jego adres IP!

— Gdzie jest? — podskoczyła Karina.

— Spokojnie, po samym adresie IP niewiele można się dowiedzieć. Jak będą połączeni w Warszawie, to ich nie znajdziemy. Ale jakby byli w jakiejś małej miejscowości, to zawęzi pole poszukiwań. Dajcie mi chwilę. Spróbuję połączyć się zdalnie do tego komputera, a być może uda się namierzyć Wi-Fi z jakim się łączą.

— Dobra, dobra. Chodź kotuś, nie będziemy mu dupy zawracać — wysiedli z samochodu i poszli w kierunku pałacyku.

Ja tymczasem miałem chwilę spokoju i mogłem kontynuować rozpoczęte namierzanie zaginionej maszyny. Zadzwoniłem do Vina, specjalisty w zastawianiu pułapek na włamywaczy, który połączy się z komputerem i pozastawia kilka zasadzek. Ja analizowałem kto, gdzie i kiedy logował się oraz do jakiej sieci połączona jest maszyna oraz któż w tej sieci jest.

Nie minęło piętnaście minut, kiedy zadzwonił Vin i płynną angielszczyzną przedstawił mi sytuację.

— Mathi, maszyna została wyłączona i rozłączyło mnie. Zdążyłem wgrać tylko program do logowania wszystkiego, co wpisuje się z klawiatury. Pliki z wynikami działania logera masz w ukrytym katalogu. Mam też nazwę Wi-Fi „Linksys666” i adres IP dostawcy Internetu.

— Dobra, dzięki, ja też znalazłem nazwę sieci. Mam do Ciebie prośbę. Postaraj się namierzyć IP i poszukaj, czy gdzieś nie ma zarejestrowanej informacji o nazwie sieci Wi-Fi, okej?

— Jasne, się robi, stawiasz mi potem piwo.

— Jasne czy ciemne? — obydwaj się roześmialiśmy.

Wrócili Gerard i Karina.

— Masz coś? My niczego się nie dowiedzieliśmy. Film zaczęli kręcić rano i wtedy pałacyk był już czysty.

— Okej, nic tu po nas. Spadajmy. Poprosiłem Vina, kojarzysz, tego z pracy, żeby poszperał trochę w systemach śledzenia nazw Wi-Fi. Może gdzieś, kiedyś, komuś zarejestrowała się ta nazwa. Teraz ktoś wyłączył komputer — patrząc na ich zdziwione miny, dodałem — Spokojnie, znajdzie się szybko.

Zmierzchało już, kiedy wyjeżdżałem przez bramę i opuszczałem piękny pałacyk. Pozostał on w mojej pamięci za sprawą swego uroku, którego nie mogło zatrzeć wspomnienie o oszustach.

Zaparkowałem pod blokiem, gdzie mieszkał Gerard. W tym momencie zadzwonił Vin.

— No co tam? — odebrałem telefon.

— Dobra nasza, mam lokalizację sieci Wi-Fi. To jakaś wioska, Gutków, od Warszawy jakieś osiemdziesiąt kilometrów. Wysłałem Ci na telefon namiary GPS.

— Super Vin, dzięki. See you.

— Gdzie? — zapytała Karina.

— Niedaleko, osiemdziesiąt kilometrów.

— No to jedziemy — ponaglała mnie.

— Poczekaj kotuś, idę po brata, pojedziemy z nim jego samochodem, będzie szybciej — zarządził Gerard.

— Po brata? Nie! Po co? Pojedziemy moim — oponowałem, ale mnie nie słuchał i wysiadł z samochodu.

Wiedziałem, czym to się skończy. Brat Gerarda, Bernard, był amatorem wyścigów i jazda z nim była najgorszym przeżyciem, jakie może spotkać człowieka. Ruszał z piskiem, hamował z piskiem i skręcał też z piskiem opon. Gorzej niż na kolejce górskiej. Byłem pewien, że do Gutkowa dostaniemy się albo szybko, albo wcale – skończywszy w kostnicy. Jeździł on niebieskim Subaru WRX z 2010 roku, które z turbo doładowanego silnika 2,5 litra wyciągało trzysta koni mechanicznych i przyspieszało od zera do stu w trochę ponad pięć sekund.

— No co, nie lubisz jeździć z Bernardem? — zapytała wesoło Karina — To tak jak na karuzeli – raz w lewo, raz w prawo.

— A tam, daj spokój. Jak mnie ostatnio przewiózł po torze, to puściłem pawia.

— Tak, to było zabawne. Zrobiłeś to przed setką osób.

Samo wspomnienie tej sytuacji nie było dla mnie przyjemne.

Nagle dało się słyszeć dudnienie i niebieskie Subaru z głośnym rykiem wyskoczyło z podziemnego garażu. Dźwięk wydobywający się z dwóch rur wydechowych wywoływał ciarki na plecach. Wsiedliśmy z Kariną na tylne siedzenia.

— Pasy! — zdążył krzyknąć Bernard i z łoskotem przyspieszenie wcisnęło nas w siedzenia. Podczas jazdy turbina, z charakterystycznym wlotem powietrza umieszczonym na masce, wydawała dźwięk podobny do startującego odrzutowca. Jedynka, dwójka i po niecałych sześciu sekundach jechaliśmy setką po Wisłostradzie w kierunku Płońska. Napęd na cztery koła powodował, że samochód we wprawnych rękach Bernarda trzymał się asfaltu jak przyklejony.

Szybko zostawiliśmy Płońsk za sobą i dojechaliśmy do Gutkowa, gdzie skończyła się asfaltowa droga i zaczęła szutrowa.

— Zwolnij teraz, muszę namierzać Wi-Fi — zwróciłem się do Bernarda. — Rozglądajcie się za jakimiś samochodami i zwracajcie uwagę na każde BMW.

— Tu chyba nikt nie mieszka. Wszędzie ciemno — rozejrzała się Karina.

— Tam się pali światło w chałupce — zauważył Bernard. — Podjedź do niej.

— Nie mam żadnych sieci. — Cały czas patrzyłem na uruchomiony program na telefonie.

— Tam daleko widać światło. Jedź! — Karina wskazała palcem Bernardowi nikły poblask.

— Okej.

Jechał powoli, mijając tonące w mroku zabudowania, gdy w moim programie pokazała się sieć „Linksys666”.

— Stój! Mam! — rozkazałem.

— Nie! Jedz normalnie — powiedziała Karina. — Przejedź dalej i wyłącz lampy. W tym domu jest ciemno, od razu zorientują się, że ktoś obserwuje obejście.

— Nawet nie wiemy, czy ktoś tam był. Całkowita ciemność — powiedział Gerard. — Odjedz kawałek i wysadź mnie.

Bernard podjechał kawałek, zwolnił i pozwolił mu wysiąść. Od razu pomału ruszył dalej. Za zakrętem zawróciliśmy, zgasiliśmy silnik i światła w samochodzie. Gerard zadzwonił na komórkę.

— Nic nie widzę. Strasznie ciemno. Psy mnie wyczuły i szczekają.

Kundle zaczęły ujadać w każdym obejściu we wsi i szczekanie dobiegało zewsząd.

— Przeklęte burki. Bandyci w promieniu kilku kilometrów mogą usłyszeć, że ktoś przyjechał na ich rewir — bluźnił przez telefon.

— Ej, coś się dzieje! — Karina aż podskoczyła.

— Na podwórku zrobiło się jasno — relacjonował Gerard. — Ktoś wychodzi, ale nie widzę go, bo zasłania mi jakaś szopa. Poczekaj, muszę przejść. O w mordę jeża! To kamerdyner z Kapiszonem biegną do samochodu. Odpalaj maszynę! Zabierajcie mnie stąd. Oni już wsiadają! Szybko!

Bernardowi nie trzeba było więcej powtarzać. Silnik uruchomiony. Światła włączone. Sprzęgło, jedynka i gaz. Szuter strzela spod czterech kół, jesteśmy przy Gerardzie. BMW wyjeżdża pierwsze i oddala się w błyskawicznym tempie. Znów sprzęgło, jedynka, gaz, dwójka. Mija sześć sekund, jedziemy setką szutrową drogą wzbijając tumany kurzu. Widzę czerwone światła stopu przed nami, skręcają w prawo. BMW osiłków ma wielką moc, ale nasza maszyna stworzona jest do jazdy po szutrze. Skręcamy w lewo i znów dostrzegam czerwone światła z przodu. Dudnienie silnika, dochodzące spod maski, przypomina lawinę kamieni. Sprężarka połyka całe powietrze sprzed samochodu, a jej świst jest jak wystrzelone fajerwerki. Grzmoty z wydechu mają moc armaty. Siedzimy na ogonie BMW. Bernard wyprzedza z lewej. BMW zajeżdża mu drogę. Bernard hamuje ostro, a po chwili wciska gaz i próbuje przejechać z prawej. BMW blokuje, niebezpiecznie zarzucając tyłem, spycha nas z drogi.

BMW hamuje i skręca w prawo na jezdnię asfaltową, mało nie wypadając z drogi. Gaz, jesteśmy nieustannie za nimi. Zbliżamy się do zabudowań, ale BMW ciągle przyspiesza. Na wąskiej szosie rozpędzają się do dwustu kilometrów na godzinę. Ryk silnika zagłusza wszystkie odgłosy.

Za nami mruga czerwono-niebieski kogut. Patrol włącza się do pościgu. BMW hamuje i skręca w szutrową drogę gdzie nie mają szans nam uciec. Samochód policji wpada w poślizg, obracając się wokoło. Zatrzymuje się jednak bezpiecznie. Tracimy go z oczu, ale siedzimy cały czas na tyle BMW.

Bernard wyprzedza po lewej. Kierowca BMW znów blokuje, ale tak ostro, że ląduje w rowie. Próbuje wycofać, jednakże zawisa podwoziem na skarpie ziemi. Za nami błyskają czerwono-niebieskie koguty i słychać wycie syren.

Bandyci gramolą się z samochodu. Gerard wyskakuje pierwszy, a za nim biegnie Karina. Radiowóz hamuje z impetem. Wyskakuje dwóch mundurowych.

— Stój! Policja!

Karina podbiega do pierwszego bandyty i kopniakiem z pół obrotu powala go na ziemię.

— Ty gnoju zatłukę Cię! — wzburzona krzyczy.

Każdy z nas patrzył na tę scenę z niedowierzaniem. Bandyta, ważący ponad sto trzydzieści kilo, runął jak rażony piorunem po ciosie piszczelem prosto w czoło. Jego kumpel nawet się nie ruszył. Podniósł ręce w geście kapitulacji. Karina już chciała bić drugiego, ale powstrzymał ją Gerard.

— Kotuś, no mówiłem Ci, że ja tu jestem od bicia bandytów.

— Stać! Nie ruszać się, nikt tu nikogo nie będzie bił! Co jest!? Co to do cholery za wyścigi? — wściekał się policjant.

— To są oszuści, złodzieje, okradli nas! — Karina próbowała tłumaczyć — Zatłukę gnoi.

— Stop! Porozmawiamy sobie na posterunku.

W oddali usłyszałem liczne odgłosy policyjnych syren, które zaczęły się zjeżdżać zewsząd.

— Dobrze, a teraz spokojnie. Poproszę o dokumenty. Co tu się wyprawia? — policjant zaczął swoją pracę od spisywania naszych danych.

Wszędzie błyskały czerwono-niebieskie światła. Chyba zjechała się policja z całego powiatu.

— No dobrze, panie Bogumile Bromski — zwrócił się do mnie policjant, oddając dokumenty — to jeszcze raz. Twierdzi pan, że ten o to tu obywatel, Krzysztof Waligórski, nazywa się Kapiszon i oszukał pana?

— Ja go nie znam, nigdy nie widziałem! — krzyczał fałszywy Kapiszon — Ci szaleńcy zepchnęli nas z drogi, jak spokojnie jechaliśmy do jego babci — wskazał na kolegę, który odgrywał rolę kamerdynera.

— Tak, babcia mieszka niedaleko, w Gutkowie. Jechaliśmy sobie spokojnie, a ten wariat nas zepchnął — potwierdził kamerdyner.

— Panie, pan jechał spokojnie dwieście na godzinę przez teren zabudowany! — uniósł się policjant.

— Bo oni nas gonili, chcieli zepchnąć z drogi.

— Panie… — przerwał policjant, bo podszedł do nas chudy, wysoki mężczyzna w garniturze. Jego wygląd nie wskazywał, żeby był policjantem. Dobrze skrojona marynarka, a do tego złote spinki i okulary z masy perłowej wskazywały na zamożność tego człowieka. Pojawił się nagle, znikąd i wszyscy spojrzeli na niego pytająco.

— Dobry wieczór, ci panowie nie odpowiedzą już na żadne pytania. Jestem ich adwokatem. Nazywam się Jarosław Kapisz, z kancelarii Kapisz & Kapisz. Oto moja wizytówka — wyjął wizytownik i podał kartonik.

Wmurowało mnie i nie wiedziałem, co powiedzieć. Znajdowaliśmy się w szczerym polu. Skąd w ogóle wziął się ten facet? Czy on jest prawdziwym Kapiszonem? Jego wizytówka na to wskazywała, ale równie dobrze mógł być takim samym oszustem, jak dwa osiłki, którzy teraz uśmiechali się kpiąco.

— Pan jest Kapiszonem? — pierwsza odezwała się Karina. — Jaką mogę mieć pewność, że też pan nas nie oszukuje?

— Proszę bardzo — wyjął dowód osobisty, podstawił go pod oczy policjanta i zanim ten zdążył cokolwiek przeczytać, schował dokument. — No to teraz porozmawiajmy poważnie — jego ton stał się ostry i suchy jak oskarżyciela w sądzie. — Czy panowie mają jakieś zarzuty? — wskazał na osiłków — jeśli nie, to proszę o wystawienie mandatu i zakończenie wobec nich czynności. Po drugie, czy mam wnieść oskarżenie o próbę celowego doprowadzenia do wypadku? — zwrócił się tym razem do Kariny.

— Co!? Ty gnojku! — Karina już chciała rzucić się na niego ale w porę powstrzymał ją Gerard. — To ty stoisz za tym oszustwem!

— Zalecałbym powstrzymanie się od rzucania fałszywych oskarżeń pod moim adresem — oficjalnie zakomunikował. — Bo inaczej spotkamy się w sądzie. Radziłbym trzymać język za zębami. Dzisiaj będę jednak wyrozumiały dla twojego zdenerwowania, panienko.

— Nie jestem dla ciebie żadną panienką, pajacu, oszuście!

— Ostatni raz ostrzegam, trzymaj ją na wodzy chłoptasiu — zwrócił się do Gerarda, który już wystartował do prawnika, ale na szczęście w porę chwycił go Bernard.

— Stój! Jemu tylko o to chodzi, żeby nas sprowokować — trzymał brata mocno. — Nie daj mu satysfakcji.

— Dobrze, teraz jak już się uspokoiliście, przejdźmy do rozmowy o sprzęcie, który to chcieliście sprzedać tym panom — wskazał ręką na osiłków. — Oświadczają oni, że padli waszą ofiarą i jako osoby nieznające się na komputerach zostali naciągnięci na bardzo drogi zakup, na który to nie mają pieniędzy.

Osłupieliśmy. O co w tym wszystkim chodzi?

— Panowie chcieli komputer do gier — prawnik kontynuował — a wy sprzedaliście im komputer bez zainstalowanego Windowsa. I jak Ci dwaj panowie mają teraz grać?

— Co ty wygadujesz? Zamawiali komputer do kopania kryptowalut i wiedzieli dokładnie, ile kosztuje! — Karina zaczęła krzyczeć.

Prawnik nie zwracał uwagi na nią i kontynuował:

— Obaj panowie czują się okantowani i nie mają pieniędzy na tak drogi zakup, ale, łaskawie, zgadzają się na polubowne załatwienie tej sprawy. Chcą zwrócić sprzęt i nie będą dochodzić roszczeń z tytułu wprowadzenia ich w błąd i próbie oszustwa.

— Co!? Łaskawie? Nie będą dochodzić roszczeń!? Co ty wygadujesz? — nie wytrzymałem tych prawniczych pomówień. — W co ty pogrywasz, dupku?

Nie odpowiedział, odwrócił się do policjanta.

— Czy panowie są już wolni, mogą jechać? — wskazał na osiłków.

— Tak, kolejne czynności dotyczące znacznego przekroczenia prędkości będą prowadzone przez wydział ruchu drogowego.

— Dziękuję. Możecie jechać do babci. — Odwrócił się w naszym kierunku — Komputer do zwrotu mam w samochodzie, jeśli chcecie załatwić polubownie sprawę, to zabierzcie go. Mam też kilka dokumentów do podpisania dla was.

— Wy coś z tego rozumiecie? — zwróciłem się do Kariny i Gerarda. — To ten prawnik stoi za tym oszustwem i jest mózgiem tej szajki, ale nie wiem, o co mu chodzi. Co robimy?

— Chce nam zamknąć buzię. Najpierw chciał zgarnąć komputer, ale jak wmieszała się policja, to teraz próbuje odwrócić sytuację, robiąc z nas oszustów — Karina była w bojowym nastroju. — Niech oddaje nasze pieniądze.

— Nie dacie rady temu gogusiowi, jest wyszczekany — wtrącił się racjonalnie Bernard. — Weźcie od niego komputer, jak oddaje go wam. Może nie zarobicie pieniędzy, ale nie wtopicie stu tysięcy. Na pewno ma doświadczenie w takich sprawach. Spróbujcie się z nim sądzić, to was załatwi.

— Dobra, brat masz rację. Karina, kotuś odpuść teraz, załatwimy go inaczej — zwrócił się do mnie ̶ Mathi, wymyśl, jak go załatwić w białych rękawiczkach. Nie będziemy go obijać. Bernard podjedź samochodem. Mathi sprawdź, czy sprzęt jest nieuszkodzony. Chodź kotuś, nie martw się, dobierzemy mu się do tej jego prawniczej dupy.

Sprawdziłem sprzęt, był kompletny. Karina podpisała dokumenty zrzeczenia się roszczeń wobec osiłków, przyjęcia sprawnego sprzętu i jeszcze kilku oświadczeń. Prawnik zabezpieczył się na wszelkie ewentualności.

Zapakowaliśmy sprzęt do Subaru i pojechaliśmy do domu. Całą drogę nie odzywaliśmy się do siebie, rozmyślając nad zaistniałą sytuacją. Przynajmniej ja miałem takie myśli. Po minie Kariny i Gerarda wnioskowałem, że raczej rozmyślali, jak załatwić prawnika lub jak przyjemne byłoby obicie mu twarzy.

Późno w nocy przenieśliśmy komputer do mojego mieszkania i pożegnaliśmy się. Komputer ustawiłem obok biurka, podłączyłem prąd i monitor, włączyłem go. Po szybkim starcie maszyna uruchomiła się i mogłem się zalogować. Sprawdziłem, czy wszystko działało poprawnie. Postanowiłem jutro go wyczyścić z oprogramowania i oddać do hurtowni. Można teraz podziękować Robocikowi, że porozumiał się z hurtownią tak, że mogliśmy zwrócić sprzęt bez ponoszenia kosztów. Kamień spadł mi z serca, roztrzaskując me zmartwienia. Zapadłem w sen.

 

Czwarta część opowiadania >>