Rozdział 6 „Negocjacje”
Krętymi korytarzami schodzili do piwnic hotelu. W sumie szło osiem osób: dwoje zakładników, Asaf i pięciu kolejnych gangsterów. Na schodach zawalonych gratami musieli przeciskać się gęsiego.
Na dole przejście zabezpieczały grube drzwi z zamkiem kodowym. Asaf wklepał liczby i przekręcił ze zgrzytem zasuwę. Właz ustąpił i wszyscy weszli do długiego tunelu prowadzącego w kierunku morza. Powietrze śmierdziało stęchlizną. Co chwila ktoś się potykał, bo jedyne oświetlenie stanowiły lampy awaryjne umieszczone co kilkanaście metrów, wskazujące kierunek ewakuacji.
Musieli znajdować się pod poziomem wody. Z sufitu zwisały solne sople, a woda chlupała pod stopami. Co jakiś czas mijali odnogi rozwidlające się na boki. Tworzyło to istny labirynt pomieszczeń i zakamarków.
Szli tak ponad dwieście metrów, co znaczyło, że ten tunel łączył co najmniej kilka budynków. Skręcili nagle w niczym niewyróżniającą się odnogę i po czterdziestu krokach stanęli przed drzwiami identycznymi jak przy wejściu. Asaf ponownie wstukał kod i odsunął zasuwę.
Weszli do klatki schodowej, prowadzącej na górę. Po pokonaniu dwóch poziomów znaleźli się w pomieszczeniach biurowych. Wszystkie ściany zastawione komputerami i monitorami migały feerią świateł. Na środku pokoju stały trzy stanowiska do netrunningu.
— Profesjonalny sprzęt — zauważył Zed.
— A żebyś wiedział — odparł Asaf — mamy tutaj najnowocześniejsze szezlongi z chłodzeniem rdzeniowym. Zamontowane nad nimi paśniki dostarczają nie tylko pożywienie i nawodnienia, ale również tlen. Takich kombinezonów jak nasze to nawet w Militechu nie mają. Skanowanie wszelkich parametrów życiowych i zapewnienie bezpieczeństwa gwarantuje, że pracują dla nas najlepsi netrunnerzy.
Ev i Zed zostali posadzeni w głębokich skórzanych fotelach, ustawionych w rogu sali. Asaf wskoczył na jedno z siedzisk przypominających krzesło dentystyczne i zaczął nonszalancko bujać się.
— Słyszałem, że w takich miejscach robią wyprawy poza Blackwall. Nie wydaje Ci się to dziwne, że Voodoo Boys to najbardziej zaawansowany technologicznie gang, a zarazem należy do niego taki Asaf, cieszący się, kiedy może odstrzelić komuś głowę.
Te słowa najemnik skierował do Ev, ale wywołały one rozbawienie wśród innych gangsterów. Asaf uciszył ich piorunującym wzrokiem.
— Nie wiem co Cię w tym dziwni — spokojnie odparł na zaczepkę. — Jak myślisz, kto zajmuje się bezpieczeństwem tych wszystkich podłączonych do sieci? Są wtedy bezbronni jak dzieci, a chętnych na przejęcie naszego terytorium nie brakuje. Największy problem mamy teraz z korporacjami, uzurpującymi sobie praw do terenów położonych nad piaszczystymi plażami. Ponownie marzą im się atrakcje turystyczne i wypoczynek tutaj.
— Ale na tych terenach przecież powstały kurorty. Cała Pacifica to hotele, restauracje i promenady nad plażami. — Zed rozparł się w fotelu, aż zaskrzypiała tapicerka. — Czemu nie dogadacie się z korpami? Mieszkańcy waszej dzielnicy mieliby w końcu pracę i uczciwy zarobek.
— A kto by był na tyle głupi, aby zaufać tym oszczercom? — Asaf bujnął się na krześle. — Zaczyna się od bajecznych obietnic, a kończy tym, że wyganiają tych biednych ludzi na pustynię. Nie możemy pozwolić, żeby pozostali bez żadnej opieki.
— Tak, zapewne. À propos opieki, to teraz cała dzielnica pozbawiona jest dostępu do prądu i wody z miasta. Nawet NCPD do was nie zagląda.
— Sami sobie wytwarzamy energię i zapewniamy bezpieczeństwo mieszkańcom. Opracowaliśmy zasady przestrzegania naszych praw.
— W których ty jesteś sędzią i katem w jednej osobie? — sarkastycznie zapytał Zed.
— A żebyś wiedział. Musimy ciągle bronić miejscowych przed tymi złodziejami z Animals.
— Czyli to ty jesteś tym dobrym a oni to ci źli? Grabicie bogatych, żeby dać biednym? To szlachetne — ciągnął ironicznie najemnik, patrząc prosto w oczy Asafa.
— Co? Nikogo nie grabimy, tylko utrzymujemy porządek na tej ziemi.
— Jakbym słyszał słowa Brigitte — ziewnął Zed.
— Nasza sprawa jest słuszna i nie zamierzam Ci się tłumaczyć. — Wstał z krzesła, podszedł do foteli i ciężko się w nie zapadł. — Okej. Powiem ci, na czym stoisz. Deal jest prosty. Ty idziesz po cyberoko, a lalka zostaje. Wrócisz z prezentem, uwolnimy ją. Nie wrócisz, to ona zapozna się z moimi wyposzczonymi kolegami, a zobacz, jak oni lubią takie wypielęgnowane korpo babki.
Wygłodniała damskiego towarzystwa hałastra zarechotała na te słowa. Ev nie wytrzymała i poderwała się, co poskutkowało tylko tym, że jeden ze zbirów posadził ją z powrotem.
— Oszalałeś? Nie zostanę tutaj sama z tymi dzikusami — wykrzyczała Ev do Zeda. — Ja pójdę po oko, a on niech tu siedzi. — Zwróciła się do Asafa, lecz jej słowa spowodowały tylko głośniejszą salwę śmiechu.
— Implant mam doskonale schowany — zwrócił się najemnik do kobiety. — Tylko ja mogę go stamtąd zabrać.
— Nie ma głupich. On po mnie nie wróci. Jak tylko opuści to miejsce, to ucieknie z miasta. — Poskarżyła się Ev do Asafa.
— Nie ma się co obawiać. — Uśmiechnął się gangster, odkrywając swoje wielkie zęby w kolorze kości słoniowej. — I na to jest sposób.
Wstał z fotela, podszedł do biurka zawalonego terminalami, otworzył szufladę, pogrzebał w niej i w końcu wyjął przedmiot wielkości dłoni o kształcie pistoletu. Ev i Zed niespokojnie się poruszyli. Asaf zaszedł najemnika od tyłu, a ponieważ ten próbował wstać, gangster kiwnął dwóm współtowarzyszom.
— Spokojnie. Nie kręć się. Przytrzymajcie go.
Na te słowa zerwała się dwójka siedzących najbliżej koło najemnika i chwyciła silnie Zeda za ramiona. Asaf podszedł od niego od tyłu, przystawił mu miniaturowy pistolecik do karku i wcisnął spust. Rozległo się ciche syknięcia.
— Co jest do cholery? — wyrwał się Zed z objęć przetrzymujących go zbirów. — Co żeś mi wstrzyknął?
— Środek usypiający. Żebyś się nie wiercił — odpowiedział Asaf. — Wykonamy ci mały zabieg. Mam obawy, że faktycznie zostawisz tę lalkę samą, gdy tylko opuścisz tereny Pacifiki. Za chwilę zaśniesz, a kiedy się obudzisz, będzie już po wszystkim. Słodkich snów.
— Powiedziałem przecież, że przyniosę wam to oko. Nie musisz mnie szprycować… — Zed zachwiał się i upadł ciężko na siedzenie. — Nie wierzysz…
Głowa najemnika ciężko opadła na oparcie.
— Przenieście go do zabiegowego. — Wskazał palcem drzwi za plecami. — Zawołajcie tu Marcusa, będzie miał doktorek robotę.
Czwórka gangsterów podniosła nieprzytomnego Zeda.
— A ciebie lalka zapraszam do innego pokoju. Posiedzisz sobie tam, odpoczniesz po ciężkim dniu i poczekasz na swojego wybawcę, aż przyniesie do nas fanta. Nie obawiaj się, na pewno przyjdzie po ciebie.
Zed został zawleczony do sąsiedniego pomieszczenia. Wyglądało na ambulatorium. Sterylnie białe ściany kontrastowały z wszechobecnymi monitorami parametrów życiowych, urządzeniami zabiegowymi i wielką wypolerowaną jak lustro lampą zwisającą z sufitu. Śmierdziało lizolem i chlorem tak, że przy wdechu czuło się tę chemię w płucach.
Do pomieszczenia wszedł Marcus. Nie wyglądał na doktora, raczej przypominał studenta. Wąsik ledwo wyrósł mu pod nosem, pryszcze kwitły na czole, a to, co miał na głowie można by nazwać zaczątkiem dredów. Przynajmniej z ubrania upodabniał się do lekarza. Nosił biały kitel, który jednak był za duży na niego, tak, że dołem ciągnął się po podłodze.
— Wypad z mojej kliniki — powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu i zamknął drzwi za wychodzącymi.
Po trzech godzinach doktor skończył zabieg i wyszedł z ambulatorium. Gangsterzy siedzieli rozparci w fotelach i oglądali reklamę nowego klubu ze striptizem „Pod niebem”.
— Muszę się tam wybrać — komentował Asaf.
— A kto Cię tam wpuści? To teren Moxów, a szef za przeproszeniem wygląda i śmierdzi na kilometr mieszkańcem wybrzeża — zarechotał gangster siedzący obok.
— Zamknij się, sam wyglądasz jak zdechła ryba, a śmierdzisz kaszalotem — odparował Asaf, czym wywołał ogólny rechot.
— Ja skończyłem — próbował przekrzyczeć śmiechy doktor. — Za półgodziny pacjent się obudzi. Będzie trochę skołowany. Czip wmontowany i aktywowany. Ustawiłem czas do eutanazji na dwadzieścia cztery godziny. Żegnam.
Odwrócił się na pięcie i odszedł.
— Tak, tak, doktorku, dobra robota — krzyknął za nim Asaf.