fbpx

Sprytny plan prawnika Kapisza

Sprytny plan prawnika Kapisza

<< Trzecia część opowiadania.

Śniły mi się dziwne rzeczy. Siedziałem z Kariną, Gerardem i Robocikiem w kawiarni, gdzie piliśmy kawę, podczas gdy wokół kawiarni jeździł, a raczej driftował, Bernard. Nad nami unosiła się poświata prawnika, który swoim śmiechem zagłuszał ryk silnika Subaru. Nagle zaczął rzucać, zdaje się, jakimiś kamieniami. Te rozbijały się z głośnym hukiem o ziemię, nie czyniąc nikomu krzywdy. Nagle huknęło tak, że obudziłem się przestraszony i zerwałem na równe nogi.

Błysnęło jak piorunem. Miałem mroczki przed oczami i nic nie widziałem. Huk eksplozji ogłuszył mnie. Przewrócono mnie na ziemię gdzie ciężar trzech mężczyzn przygniótł moje ciało. Duszę się. Nie mogę krzyczeć. Nie mogę oddychać. Skuwają mi ręce i podnoszą do pionu. Pierwszy haust powietrza wdziera się do moich płuc, jaka ulga. Biorę głęboki oddech. Przede mną stoi jakaś postać. Widzę tylko zarys, bo jeszcze widzę ruchome plamki w oczach. Postać coś mówi, ale nie rozróżniam słów.

Postać staje się wyraźniejsza. Wojsko? Nie. Ubrany na czarno, karabin, czarny kevlarowy hełm, kamizelka kuloodporna i osprzęt taktyczny. To antyterrorysta.

— Słyszysz mnie!? — zaczynają docierać do mnie skrawki słów. — Gdzie masz ubranie!? Jesteś aresztowany!

Nie rozumiałem, co się dzieje. W mieszkaniu pełno było ludzi z bronią, ubranych na czarno. Kręcili się po pokoju i zaglądali w każdy kont. Dwóch inaczej ubranych siedziało przed komputerem, który wczoraj udało się odzyskać od oszustów.

Szarpnęli mnie i wywlekli z mieszkania. Spostrzegłem roztrzaskane drzwi, które stały oparte o ścianę na klatce. Przed blokiem wsadzili mnie do nieoznakowanego samochodu i na sygnałach ruszyliśmy z piskiem opon. Po drodze dopiero doszedłem do siebie. Siedziałem pomiędzy dwoma wielkimi facetami skuty kajdankami.

— Co się stało? Dlaczego zostałem aresztowany? Co się tutaj dzieje? — zadane pytania pozostały bez odpowiedzi.

Wjechaliśmy do aresztu śledczego. Wysoki mór, a na nim zasieki z drutu kolczastego. Brama zatrzasnęła się za nami i trzech antyterrorystów poprowadziło mnie do pokoju przesłuchań, gdzie wskazali mi krzesło i kazali siedzieć.

Weszło dwóch mężczyzn ubranych w garnitury i usiedli naprzeciwko.

— Pan Bogumił Bromski? — zaczął jeden.

— Tak, ale to jakaś pomyłka…

— O pomyłce nie ma mowy — odparł drugi, kiwając głową pobłażliwie — mamy twój komputer.

— Jaki mój komputer? — niespokojnie poruszyłem się na krześle. — O co wam chodzi?

— Nie pal głupa! — trzasnął papierami o biurko ten pierwszy. — Mów jak na spowiedzi, kto Ci pomagał?

— Ale w czym? O co wam chodzi?

— Spokojnie, nie denerwuj się — uspakajał drugi. — No nie ma co ukrywać. Zawartość komputera dowodzi twojej winy. Nasi specjaliści sprawdzają go dokładnie. Wyciągną wszystko. To jak, może jednak zaczniesz mówić?

— Ale ja nie wiem, o co wam chodzi! Do cholery, o co wam chodzi!? ̶ chciałem wstać z krzesła, ale wielkie łapska antyterrorysty usadziły mnie z powrotem.

—Mamy na ciebie niezbite dowody! — krzyczał pierwszy — Nie wywiniesz się tym razem! Pójdziesz siedzieć! Mów! Kto zlecił Ci to włamanie?

— Jakie włamanie?

— Dzisiaj w nocy włamałeś się do banku. Użyłeś swojego komputera do złamania zabezpieczeń. Jest specjalnie skonfigurowany do obliczania haseł. Nie zaprzeczysz chyba temu? Jest na nim zainstalowane oprogramowanie do hakowania! Mamy wszystko, żeby cię posadzić na kilka lat do paki. Mów! Gdzie są pieniądze?

Zamurowało mnie, a fala gorąca zalała moje ciało. Wrobiono mnie i dałem się zrobić jak dziecko. Na komputerze bandyci zainstalowali oprogramowanie do łamania haseł, gdzie wielka moc obliczeniowa służąca do kopania kryptowaluty posłużyła im do przełamania zabezpieczeń jakiegoś banku. Komputer stał u mnie i automatycznie z mojej sieci włamał się do banku. Niezły majstersztyk. Ten Kapiszon jest dobrym strategiem, ale musi mieć też specjalistę, który zainstalował mu takie oprogramowanie. Nie był to pierwszy lepszy informatyk. Wyzwanie przyjęte. Znajdę tego zasrańca i nauczę go, że nie ładnie jest sobie ze mną pogrywać. Byłem najlepszy w wykrywaniu takich gnojków. Nie, jeszcze lepszy ode mnie był Ted, Ted Smith. Pogromca włamywaczy i mój mentor. A właśnie, Ted pewnie jeszcze nie wie, w jakim gównie siedzę, bo i skąd mógłby to wiedzieć.

— Nic nie powiem bez adwokata. Mam prawo zadzwonić. Proszę o telefon.

— Telefon nic ci nie pomoże, ale proszę, dzwoń… jaki numer?

Jedyny przysługujący mi telefon wykonałem do Teda. Tylko on mógł mi pomóc. Po telefonie nie odezwałem się ani słowem i nie odpowiadałem na żadne pytania. Nic. Żadnego kontaktu wzrokowego. Żadnego podpisu. Nie skutkowały ani groźby pierwszego, ani prośby drugiego przesłuchującego, gdyż nie ze mną zabawy w złego i dobrego glinę. Wbiłem wzrok w podłogę i nie reagowałem na nic.

Po wielu godzinach przesłuchania byłem tak zmęczony sytuacją, że mógłbym przyznać się nawet i do morderstwa. Głód i pragnienie dokuczały mi, a mięśnie piekły od siedzenia na twardym stołku w jednej pozycji.

Do pokoju wszedł kolejny facet w garniturze, coś wyszeptał do obecnych dwóch, po czym obydwaj rozłożyli ręce w geście bezsilności. Gość wyszedł i zaraz wrócił z kolejnym. Nowoprzybyły mężczyzna był niewysoki, krępy o gęstych siwych włosach. Ubrany w klasyczny trzyrzędowy garnitur, z dobrze dopasowanym krawatem i skórzaną teczką w dłoni. Podszedł do mnie:

— Dzień dobry, mecenas Anton Jaworowski. Jestem pana adwokatem — przedstawił się. — Czy powiedział Pan coś, co zostało zaprotokołowane?

Zwrócił się do przesłuchujących.

— Pan Bogumił Bromski wycofuje się ze wszystkiego, co do tej pory powiedział. Jest to efektem szoku wywołanego najściem antyterrorystów. Proszę o pokazanie mi protokołu przesłuchania.

— Pan Bromski do tej pory nie powiedział nic sensownego — skrzywił się zły przesłuchujący.

— Jak już mamy adwokata, to czy możemy dalej rozmawiać? — zwrócił się ten dobry do mnie.

— Niestety, pan Bromski nie będzie kontynuował rozmowy. W tym momencie mecenas Bożydar Jaworowski składa zażalenie na aresztowanie i rozmawia z prokuratorem o natychmiastowym zwolnieniu. Może trzeba będzie wpłacić kaucję, ale proszę się tym nie przejmować panie Bromski — zwrócił się do mnie — czy napije się pan czegoś? Ja poproszę herbatę z cytryną, jeśli można — życzenie skierował do przesłuchujących.

— Co!? Na dole masz pan automat! — spąsowiał zły przesłuchujący, walnął papierami o biurko i wyszedł z pomieszczenia.

— Rozumiem, że nie będą panowie rozmawiać? — drugi przesłuchujący zebrał papiery. — Żegnam — zirytowany wyszedł.

— No, teraz musimy poczekać na mojego brata, aż załatwi wszystkie potrzebne dokumenty. Proszę przestać się martwić, wszystko będzie dobrze. Ma pan ładne nowe drzwi do mieszkania. Nasza kancelaria ma doświadczenie w takich przypadkach i realizujemy kompleksowe usługi.

Dopiero teraz pomyślałem o zniszczeniach, bo faktycznie antyterroryści weszli do mojego mieszkania z futryną. Potem przypomniałem sobie o dwóch facetach przy komputerze, który wczoraj odzyskaliśmy od oszustów – czy nie zamażą śladów i czy będę miał dostęp do niego? Dowiem się wtedy, kto i jak włamał się do banku. Łatwo namierzę, gdzie zostały wysłane zrabowane pieniądze. Takie analizy robię zawodowo i jestem w tym bardzo skuteczny.

Godziny wlekły się jak żółw do sałaty. Mecenas pisał na swoim laptopie, a mi dla zabicia czasu dał gazetę. „Palestra” była lepsza niż gapienie się w podłogę. Przeczytałem o praktycznych zagadnieniach prawnych, potem najnowsze orzecznictwo, a nawet gawędy adwokata bibliofila. Tak minął mi czas do zwolnienia. Dwóch przesłuchujących nie pokazało się więcej. Zapadał już zmierzch, kiedy wszedł mundurowy.

— Proszę za mną — zakomenderował.

— No, zbierajmy się panie Bogumile — mecenas zamknął laptop i wstał.

Wyszliśmy z budynku. Przeszliśmy dziedzińcem pod murami ozdobionymi drutem kolczastym, potem przez wielkie drzwi. Dopiero gdy zatrzasnęły się za mną z wielkim hukiem, poczułem się wolny i mogłem odetchnąć pełną piersią powietrzem przesiąkniętym zapachem spalin. Mecenas wskazał kierunek i poszliśmy. Zatrzymał się przy klasycznym mercedesie, utrzymanym w świetnym stanie. Samochód wyglądał, jakby wyjechał właśnie z fabryki, a nie, żeby miał trzydzieści lat.

— Zapraszam — ręką wskazał drzwi pasażera. — Pojedziemy jeszcze do kancelarii. To mój brat… — wskazał na kierowcę.

— Dzień dobry, mecenas Bożydar Jaworowski, kancelaria Bracia Jaworowski — uśmiechnął się. Był istną kopią swojego brata. Tak samo wyglądali i mieli ten sam głos.

Ruszyliśmy, a mercedes mruczał łagodnie, zdawało się, że płynął ulicami Warszawy jak okręt. W środku, jak na limuzynę przystało, było bardzo komfortowo, klasycznie, ale jednocześnie z przepychem.

— Ładny mercedes — zauważyłem.

— To jeden z naszej kolekcji klasycznych mercedesów. Używamy go na co dzień. Silnik sześć litów i trzysta koni mechanicznych. Jest bardzo wygodny do prowadzenia, chociaż jego gabaryty są duże — powiedział mecenas.

— Tak, naprawdę piękna maszyna — odparłem. — Czy możemy zatrzymać się gdzieś po drodze? Jestem strasznie głodny i chce mi się pić.

— Spokojnie panie Bogumile, przecież mówiłem, że mamy doświadczenie — uśmiechnął się wyrozumiale. — W kancelarii odświeży się pan, przebierze, zje i napije. Wszystko jest już przygotowane.

— Dziękuję.

Wjechaliśmy w podwórze kamienicy mieszczącej się w centrum. Automatyczna brama cicho otworzyła się i zamknęła za nami. W kancelarii czekało na mnie świeże ubranie i posiłek. Do dyspozycji miałem też łazienkę, wiec wziąłem odświeżający prysznic.

— Zapraszam do nas panie Bogumile! — zawołał mnie mecenas. — Przyjechał już pan Smith.

Wszedłem do obszernego salonu, gdzie panowały klasyczne odcienie brązu, a umeblowanie stanowiły antyczne dębowe meble i biblioteka pełna książek. Moją uwagę przykuł obraz na ścianie. Przedstawiał oficera w mundurze wojskowym w towarzystwie dwóch małych chłopców, podobnych do mecenasów. U boku oficera stała piękna kobieta, ubrana jak z żurnala lat siedemdziesiątych.

— To nasi rodzice, ojciec był ambasadorem w republice Konga w latach siedemdziesiątych. Tam się urodziliśmy. Zapraszam panie Smith, czego się pan napije? — zwrócił się o Teda, który właśnie wszedł.

— Cześć Mathi, jak się czujesz? Poproszę whisky.

— Cześć Ted, dobrze, chociaż jestem mocno zmęczony…

— Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Rozmawiałem z Vinem. Wiesz, co powiedział? — uśmiechnął się szeroko i nie czekając na odpowiedź, kontynuował. — Opowiedział mi całą sytuację, ze szczegółami… o dziękuję — mecenas podał mu whisky, którą powąchał, skosztował i rozparł się w fotelu — o tak, to jest szlachetny trunek, Mathi koniecznie spróbuj… ale co ja mówiłem? Tak, pamiętasz co Vin zdążył zainstalować, zanim stracił połączenie? No to ja ci powiem, że ostatnio Vin udoskonalił swój program i teraz oprócz zapisywania tego, co się wprowadza z klawiatury, zapamiętywane są też operacje skryptów bash, zawartość schowka i operacje kopiuj-wklej. No, a teraz uwaga…

Założył nogę na nogę, zrobił głęboki oddech, popatrzył na mnie z uśmiechem.

— No i…? – nie mogłem wytrzymać jego efektownej pauzy.

— Panie Smith, proszę nie męczyć już pana Bogumiła, bo sam mu powiem — zainterweniował jeden z mecenasów, których teraz już nie mogłem rozróżnić.

— To panowie też już znają tajemnicę i nic mi wcześniej nie powiedzieli? — udałem, że jestem zły.

— Well, well, Mathi. Cierpliwości — triumfował — jesteś niewinny i oczyszczony z wszelkich zarzutów!

— Co!? Jak to!?

— Program Vina zarejestrował wszystkie operacje wykonane od momentu instalacji. Twoje przeszukiwanie komputera, polecenie wyłączenia. Potem ktoś uruchomił komputer, zalogował się jako administrator i zaczął instalować oprogramowanie do łamania zabezpieczeń, swoją drogą bardzo zmyśle…

— Zmyślne? — zacząłem się kręcić w fotelu z podniecenia.

— Tak, zmyślne, ale to będzie robota dla Ciebie, znalezienie tego specjalisty. Poczekaj, to nie wszystko. Potem zmieniał parametry działania tego programu — zawiesił efektownie głos. — Mamy konto, na jakie zostały przelane pieniądze. Przekazaliśmy te informacje do śledczych. Już blokują rachunki złodziei.

— Nie wiem, jak ci się odwdzięczę — poczucie ulgi wywołane usłyszanymi nowinami mile wypełniało moją świadomość.

— To Vin zasługuje na twoją wdzięczność. Odrobił pracę domową wzorowo.

— Tak, to prawda — byłem szczęśliwy i gdyby był z nami Vin, to uściskałbym go.

— To, co panie Bogumile, może skosztuje pan jednak whisky? Na takie okazje mam coś specjalnego. Trzydziestotrzyletnią Port Ellen o smaku pieczonej tarty dżemowej, toffi i karmelizowanej pomarańczy i ten wszechobecny dym — rozpływał się w zachwytach — zapach przeniesie pana na plażę.

— Nie mogę odmówić, poproszę — ciekaw byłem smaku trunku kosztującego ponad dziesięć tysięcy złotych za butelkę.

Reszta wieczoru minęła na miłych rozmowach o whisky, mercedesach i dziejach rodziny Jaworski.

Kiedy już wychodziliśmy, Ted zwrócił się do mnie.

— Jutro weź sobie wolne i odpocznij. Ale pojutrze masz zadanie od prokuratora — widząc, że zrobiłem zdziwioną minę, wyjaśnił z uśmiechem — trzeba znaleźć tego speca, który dokonał włamania. Obiecałem to prokuratorowi, a kto jest najlepszy w analizie, no kto? — śmiał się i wskazywał palcem na mnie. — I jeszcze jedno – wiesz już, jak dobrać się temu Kapiszonowi do skóry? Chyba tego tak nie zostawisz?

— Pewnie, że nie. Już ja go załatwię i nawet wiem jak! — pogroziłem wyimaginowany przeciwnikowi palcem. — Podczas przesłuchania miałem długie godziny na planowanie zemsty.

— No i to lubię. Cześć i wypoczywaj.

Piąta część opowiadania >>