fbpx

Rozdział 3 „Pacifica”

Zed udał się do wejścia do metra. Szybkim krokiem zbiegł na dolny peron i skierował się na początek platformy. Ev zeszła po schodach w momencie, gdy podjeżdżała kolejka linii sześć. Nie zdążyła przejść do pierwszego wagonu, do którego wsiadł najemnik, dlatego weszła do środkowego. Zanim drzwi się zamknęły, Zed wychylił się i zlustrował peron. W ostatniej sekundzie, gdy drzwi już się zamykały, wskoczyło jeszcze czterech mężczyzn.

Pomimo tłoku Ev postanowiła przemieścić się w kierunku najemnika. Gdy zwykłe „przepraszam” nie przynosiło skutku, przepychała się siłą, używając łokci. Po kilku stacjach, na których prawie nikt nie wysiadał, dojechali do końca trasy, czyli do samego centrum dystryktu Pacifica.

Tłum wysypał się na peron i porwał Ev za sobą. Rozejrzała się, lecz nigdzie nie odnalazła Zeda. Razem ze wszystkimi ruszyła w stronę wyjścia ze stacji. Na powierzchni rozrzedziło się i każdy poszedł w swoją stronę. Pomimo mniejszego tłoku nie mogła dostrzec Zeda.

Dopiero teraz zdała sobie sprawę dokąd dotarła. Pomiędzy wysokimi hotelami ujrzała błękit morza i kawałek plaży. Żaden z tych budynków nie pełnił już swojej pierwotnej funkcji i nie przyjmował gości. Za to wokół zalegały góry śmieci i wszędzie wałęsali się bezdomni.

Tereny Pacifiki miały służyć jako kurort wakacyjny, ale plany nigdy nie zostały w pełni zrealizowane i obecnie nie pełnią roli wypoczynkowej. Stały się domem dla wyrzutków i biedoty. Na tym terenie króluje gang Voodoo Boys, stanowiący techno-mistyczną grupę netrunnerów, nieuznających zwierzchnictwa władz miasta, ani żadnej korporacji. Miasto przestało już jakiś czas temu dostarczać mediów i zapewniać bezpieczeństwa w postaci patrolów policji. Nie zapuszcza się tu też korporacyjna ochrona.

Ev niepewnie rozejrzała się w poszukiwaniu najemnika. W pewnym momencie zauważyła mężczyznę w płaszczu podobnym do noszonego przez Zeda. Postać mignąła jej czterdzieści metrów przed nią, na wprost przejścia do plaży i znikł za rogiem. Ev pospieszyła w tamtym kierunku.

Wbiegła za róg budynku. Było tu znacznie mniej ludzi, a chodnik prowadził do trzech wejść do budynków. Zdało jej się, że śledzony mężczyzna skierował się do pierwszego po lewej. Ev pomknęła do drzwi.

Wpadła do środka i od razu natknęła się na grupkę tubylców siedzących wokół wielkiego głośnika, z którego dobiegała jamajska muzyka reggae. Ev rozejrzała się po holu, ale Zeda nigdzie nie zauważyła.

Wnętrze budynku przedstawiało obraz jak po przejściu huraganu. Zapewne miał tu mieścić się hotel, bo lobby miało imponujące rozmiary. Wysokie na kilka pięter z galeriami, do których prowadziły szerokie schody umieszczone po lewej i prawej stronie potężnego kontuaru. Teraz zamiast obsługi hotelu znajdowała się hałda śmieci.

Z dywanów, pokrywających niegdyś podłogi, zostały jedynie strzępy z wypalonymi miejscami po ogniskach. Na ściennych zdobieniach zostały tylko zamalowane sprajem różnokolorowe napisy i podobizny jamajskich bóstw. Śmierdziało tutaj moczem, a w powietrzu unosił się gęsty dym od palonej marihuany.

Ev chciała od razu wycofać się, ale przejście zagrodziło jej dwóch rastafarian. Struchlała ze strachu. Chciała ich wyminąć, ale nie dali jej przejść, tarasując jej drogę.

— Coś się paniusiu zapędziłaś — zarechotał pierwszy z wielkim afro na głowie i wszczepem oka imitującym mały monitor wyświetlający jakiś teledysk.

— Zapraszamy paniusię do naszego hotelu — syntetycznym głosem dodał drugi.

— Spadajcie mi z drogi, bo wezwę policję — groźnym głosem odpowiedziała im Ev, gdy odzyskała rezon.

Wepchneła się siłą między nich, ale obydwaj jak na komendę chwycili Ev pod ramionami, podnieśli ją pół metra nad ziemię i już mieli przenieść w kierunku grupy słuchającej muzyki, gdy niespodziewanie w pełnym biegu wpadło na nich dwóch agentów, którzy śledzili pracownicę korporacji.

Agenci wtargneli tak niespodziewanie, że zarówno rastafarianie, jak i Ev nie wiedzieli, co się stało. Sami agenci, wbiegając z chodnika pełnego słońca do ciemnego lobby, nie zauważyli, że zaraz przy drzwiach znajdują się ludzie. Zanim wszyscy połapali się co się dzieje, korporacyjni detektywi wyciągnęli krótkie karabinki automatyczne i wycelowali w rastafarian.

— Stać! Nie ruszać się! Nie róbcie głupot, a nikomu nie stanie się krzywda — wrzasnął agent do grupy. — Ty, ręce, pokaż ręce — krzyknął do małego typka z grupy sięgającego pod skrzynkę, na której siedział.

— Spokojnie! Już wychodzimy stąd — drugi podniósł lewą dłoń w geście uspokojenia. — Chodzi nam tylko o nią. — Wskazał na Ev.

Rozległ się rechot i zza kontuaru wyskoczył niski koleś, z czupryną dredów większą od jego głowy. Wypuścił resztki dymu ze skręta, którym się zaciągał, zaśmiał się głośno i nie przerywając chichotu podniósł potężny automat wycelowany w sam środek wejścia.

Dwóch rastafarian jak na komendę dało nura w bok, padając płasko na ziemię. Grupa słuchająca muzyki rzuciła się pokotem, chowając się za czymkolwiek. Jedynie dwóch agentów nie zareagowało na czas.

Niski koleś odpalił automat, wymiatając wszystko, co znalazło się na jego drodze. Karabin wypluwał czterdzieści pocisków na sekundę. Jego operator niemalże skręcał się ze śmiechu, co uratowało EV od rozerwania przez kule świszczące po całym pomieszczeniu.

Pierwszego z agentów seria trafiła prosto w pierś wyrywając kawałki ciała i rozbryzgujące je po ścianie. Drugi agent pchnął Ev przewracają ją w momencie, gdy kule już świstały obok jej głowy. Sam zrobił przewrót i bez zatrzymywania się wycelował w niskiego kolesia i kilkoma celnymi strzałami zakończył kanonadę.

Z obu stron rastafarianie ukryci za porozrzucanymi meblami wystawili lufy karabinków i zalali gradem kul pomieszczenie, celując w kierunku drzwi. Pociski świstały wokoło i rykoszetowały od metalowych elementów wyposażenia lobby. Ev skuliła się na podłodze, zakryła głowę rękami i próbowała schować się za czymś, co mogło ją osłonić.

Agent otworzył ogień zaporowy i ostrzeliwał się na ile mógł. Pomogło to na chwilę i pozwoliło mu przemieścić się w kierunku kobiety. Ev korzystając z okazji skoczyła w kierunku wyjścia. Agent w ostatnim momencie chwycił ją za rękę i przewrócił na ziemię, w tej samej chwili kule przeszyły powietrze w miejscu, gdzie przed ułamkiem sekundy była Ev.

— Leż nisko — wrzasnął jej do ucha — inaczej żywi stąd nie wyjdziemy.

— Kurwa, niżej się nie da. Strzelaj! Tam. — Wskazała członka gangu przeskakującego między stołami i próbującego dotrzeć do kontuaru.

Agent natychmiast wycelował karabinek i posłał krótką serię w gangusa. Ten wybity z biegu przez siłę odrzutu przeleciał przez stół i z głośnym hukiem wpadł w drewniane skrzynie służące za krzesła. Nastała przerwa w wymianie ognia i nikt nie odważył się wychynąć zza osłony.

Ev wykorzystała tę chwilę i zerwała się do ucieczki w kierunku drzwi. To samo zrobił agent i poderwał się z podłogi. W tym samym momencie obydwoje zastygli w przerażeniu. W drzwiach stał wielki Jamajczyk, z gigantyczną dwururką, wycelowaną wprost w pierś agenta.

Grzmot wypełnił całe lobby, jakby armata wypaliła. Ciało agenta wyleciało na trzy metry w tył, rozbryzgując wnętrzności i elementy pancerza po całym wyposażeniu, które znajdowało się za nim. Ev ogłuszona hukiem padła na ziemie, złapała się za uszy i zastygła w oczekiwaniu na drugi strzał.