fbpx

Książka „Zagłada” (fragment)

PROLOG

Po dziś dzień pamiętam czasy, kiedy ziemia była zieloną planetą z błękitnym niebem, pełną ludzi, samochodów i pięknych budowli. Jest mi smutno, kiedy o tym myślę. Dni mojego szczęścia bezpowrotnie skończyły się i już nie wrócą. Nadszedł czas walki o przetrwanie w tym świecie, który sami sobie zgotowaliśmy. Ja również dołożyłem cegiełkę do dzieła zniszczenia. Stworzyłem aplikację, która przejęła kontrolę nad materialnym, ludzkim życiem.

NATAN

Z zamyślenia wyrwał mnie umorusany na twarzy chłopiec.

— Natan? Co się tak skradasz?

— Dziadku, czy ty znów zamartwiasz się? Mama kazała zawołać cię na jedzenie.

— A jak mam nie zamartwiać się? Idzie zima, a my nie jesteśmy jeszcze gotowi na kilka lat mrozów. Pamiętasz ostatnią zawieję, gdy spadło pięć metrów śniegu? Pewnie, że nie, za smarkaty jesteś. Od tylu lat mamy lato, że ty nie wiesz, co to zamieć.

— Mama mówi, że lody przyjdą dopiero za rok lub dwa.

— Mama mówi to, mama mówi tamto. I co z tego? Tak gada, żeby cię nie straszyć.

— Ale ja się nie boję.

— Boś smark i tyle. Nic nie wiesz. Jak przyjdzie zima, to przez kilka lat nie wyjdziemy ze schronienia. Nie będzie nawet jak wyściubić nosa z naszej nory.

— Dziadku, opowiedz mi jeszcze raz, jak to kiedyś było. Opowiedz, jak wyglądał świat przed zagładą.

— Już ci mówiłem to tyle razy, że pewnie na pamięć znasz moje słowa. A co tam opowiadać, to już przeszłe czasy. Dawna historia i to dosyć niechlubna.

— Dziadku, opowiedz jeszcze raz, proszę.

— Nie chce mi się, idź jeść.

— Dziadku, a Bastek mówi, że to twoja wina. No to wszystko. — Wskazał palcem na ruiny bloków rozciągające się przed nami. — Ale ja nie wierzę w jego słowa. Dałem mu za to w nos, ale on popłakał się i pobiegł od razu do naszej przewodniczki. Miałem ja przez niego tęgie lanie.

— Gówniarz paple to, co mu jego dziadyga nagada, ta stara łajza, darmozjad leniwy. Nie zadawaj się z tym smrodem. Tam cała rodzina siebie warta.

— To jak to było, dziadku?

— Eh, to były piękne czasy. Pracę nad aplikacją rozpocząłem na ostatnim roku studiów. Byłem młody i szczęśliwie zakochany w mojej dziewczynie. Jakże ona była piękna. Jeździłem codziennie do Campusu Google położonego na warszawskiej Pradze. Atmosfera startupów panująca tam pomagała mi w kodowaniu. Pomysł na aplikację miałem prosty. Wykorzystać sztuczną inteligencję do kopania kryptowalut. Jednakże moje rozwiązanie zawierało kilka udoskonaleń. Algorytm potrafił sam uczyć się i wykorzystywał blockchain do replikowania samego siebie. Wykorzystałem paradygmat aplikacji rozproszonych i programowania agentowego. Kolejne kopie mojego programu łączyły się ze sobą, tworząc jeden wielki rozproszony system.

— I co się stało? — dopytywał się, jakby cokolwiek rozumiał z tego, co mówię.

— Ano niestety, jednej rzeczy nie przewidziałem – szybkości rozprzestrzeniania się. Zapożyczyłem system rozmnażania z wirusa WannaCry. Chciałem go tak zmodyfikować, żeby mój system powielał się na komputerach z podanej przeze mnie listy. Oczywiście coś pokręciłem i algorytm infekował wszystkie serwery w data center. Korzystałem z Google Cloud i sieci tej chmury zostały zainfekowane jako pierwsze. Co gorsza, ten sam program testowałem też na Azure i AWS. Z takim samym skutkiem. Program mnożył się w wewnętrznej sieci serwerowni i łączył się pomiędzy sobą. Utworzyło to potężną moc obliczeniową.

ZAGŁADA

— Dziadku, i co się wtedy stało?
— Już nic nie mogłem zrobić. Nawet próbowałem, ale chciwość wzięła górę.
— Nie umiałeś?
— Jeszcze zdołałbym zatrzymać wszystko, ale nie chciałem. Te wszystkie komputery pracowały dla mnie. Rozumiesz to? Nie, nie rozumiesz, za srajdek jesteś.
— Nie jestem srajdek, mam już dziesięć lat. A ty mogłeś zatrzymać zagładę i nic nie zrobiłeś? Jak to? To znaczy, że jesteś podwójnie winny!
— O tam, przemądrzały pętak z ciebie. Jak ty nic nie wiesz o życiu.
— Mogłeś wszystko zatrzymać, a nic nie zrobiłeś?
— Mogłem, ale nie chciałem! Liczyłem na duży zarobek. Kryptowaluta, jaką wykopywałem ze wszystkich chmur dzięki mocy zainfekowanych systemów, była olbrzymia. No, ale jak szybko przyszło, tak szybko przepadło. Straciłem kontrolę nad moim programem. — Zamyśliłem się na chwilę. — Straciłem umiar. Popadłem w szaleństwo i nie było już odwrotu.
Dreszcz przeszył moje ciało na samo wspomnienie tego, co powinienem zrobić, a czego nie uczyniłem. Czy dzisiaj postąpiłbym tak samo? Zapewne tak. Żądza pieniądza jest potężniejszą od zdrowego rozsądku.
— I co było dalej? Opowiadaj! — niecierpliwił się malec.
— Dalej? Nic nie było. Całą wirtualizację w chmurze szlag trafił. Nie wiem dlaczego, ale wewnętrzne zabezpieczenia serwerowni nie zadziałały, a wirus mnożył się jak króliczki. Przejmował nadzór nad kolejnymi regionami, a moc, jaką uzyskał, nie pozwalała na odebranie kontroli nad serwerami. Nie było możliwe też wyłączenie, ponieważ wszystkim administrował szkodnik.
— Dziadku, a czy ten sam wirus zabił wszystkich ludzi z kolonii Nostran?
Smutno uśmiechnąłem się na wzmiankę o tragedii sprzed kilku miesięcy. Zginęło wtedy pięć tysięcy ludzi, w tym kobiety i dzieci. Kolonia zamieszkiwała stare pofabryczne hale, dziesięć kilometrów na wschód od nas. Od tego czasu nikt nie zapuszczał się w tamte regiony, obawiając się o własne życie.
— Nie — odrzekłem — to nie taki sam wirus zabija ludzi. Co ci będę tłumaczył, jak ty nie widziałeś komputera na oczy.
— A właśnie, że widziałem. Dziadek Bastka ma taki jeden. Stoi u nich.
— A na co im ten komputer. Komputery działają na prąd, którego w naszym osiedlu nie mamy.
— Ale podobno w kolonii Nostran już go mieli. Dziadek Bastka powiedział, że można by się wybrać na tereny przemysłowe i przynieść te urządzenia. Też byśmy mieli prąd.
— Cholera — niechcący wymsknęło mi się przy dziecku — ten głupek gotowy jest przywlec nam jakiś syf stamtąd. Poza tym mając elektryczność, będziemy łatwym celem do wykrycia. Można by nas bez problemu namierzyć. Kto wie, czy nie to było przyczyną zagłady sąsiadów.
— A dlaczego, dziadku? Kto mógłby ich wytropić?
Pytania Natana zostawiłem bez odpowiedzi, bo oto spomiędzy drzew wyszła jego siostra, Jagódka. Zła mina zwiastowała burzę.
— Gdzie wy się podziewacie?! Mama kazała ci zawołać dziadka na obiad. A wy sobie tutaj siedzicie i gadacie. Mama jest zła i was pokrzyczy.
— Już idziemy — udobruchałem ją — już.
Wstałem i rozprostowałem kości. Wiał ciepły wiatr z południa. Na szczęście, pomyślałem, że nie ze wschodu. Jeszcze by jakąś zarazę przywiało stamtąd. Zastanawiające, że wszystko, co złe, zawsze przychodziło ze wschodu.
Skierowaliśmy się do głównego wejścia budynku zamieszkałego przez naszą kolonię. Nazywała się Krotokwilus, od nazwiska jej założyciela, a obecnego przywódcy. Mieściła się w przerobionym budynku po galerii handlowej. Zamurowaliśmy wszystkie okna i parkingi podziemne. Zostawiliśmy tylko dwa dobrze strzeżone wejścia. W dolnych kondygnacjach zorganizowaliśmy warsztaty i sale przeznaczone do pracy. Na parterze znajdowała się szkoła, szpital, pomieszczenia socjalne oraz inne lokale wykorzystywane do rozrywek kulturalnych. Powyżej parteru zbudowaliśmy część mieszkalną. Każda rodzina miała własne domostwo, wyposażone czym się dało. Głównie zagospodarowane wyposażeniem z sąsiedniego sklepu meblowego. Sprzęty służyły już drugiemu pokoleniu, stąd uległy mocnemu zużyciu.
W trójkę weszliśmy do kuchni i od razu dostałem reprymendę.
— Ile czasu mam na was czekać z obiadem?! — krzyknęła Nata, mama Natana i Jagody. — Już wszystko ostygło. Będziecie jedli zimne!
Nie odzywałem się, bo i tak nic by to nie dało. Moja synowa po prostu musiała wykrzyczeć się i już.
— Znów włóczyłeś się na zewnątrz? — kontynuowała — Znów Natanielowi w głowie mąciłeś? Co?
Nalała dzieciom zupy na talerze przyniesione trzydzieści lat temu z Ikei.
— Gadałeś z Borysem? — nie przestawała. — Porozmawiaj z nim. Wieczorem jest zebranie w sprawie wyprawy do Nostran. Borys uparł się, że chce iść. Może ty przemówisz mu do rozumu, w końcu to twój syn. Sam wiesz, że ta wyprawa to szaleństwo. Oni wszyscy umarli zarażeni jakimś wirusem. Po co nam ryzykować? Jeszcze przyniosą to do nas.
Usiadła przy stole i spojrzała na mnie pełnym niepokoju wzrokiem.
— Porozmawiaj z nim, proszę cię. Może ciebie posłucha, jest taki nieustępliwy.
Nic nie odpowiedziałem, tylko jadłem dalej zupę. Zerwała się i rzuciła ścierką o stół.
— Co się nic nie odzywasz?! Wy wszyscy jesteście tak samo uparci! Niech was cholera! — wybiegła z kuchni ze łzami w oczach.
Dzieci siedziały ze wzrokiem utkwionym w talerzach, cicho jedząc. Pierwsza odezwała się Jagódka.
— Mama znów płacze przez tatę — powiedziała z wyrzutem w głosie — On kolejny raz chce iść na wyprawę.
— Ty nic nie wiesz — w obronie ojca stanął Nataniel — tata musi iść, potrzebujemy narzędzi. W naszych warsztatach już wszystko się zużyło. I Nostranie mieli prąd! — jego policzki zalał rumieniec podniecenia — Wiesz, co to? Podobno urządzenia same mogłyby pracować. Od prądu wszędzie jest jasno i nie trzeba wcale używać świec.
— Ale głupi jesteś — odparowała — jak będziemy mieli elektryczność, to nas Maszyny odnajdą i przyjdą…
— Ty jesteś głupia! Maszyny to bajka dla dzieci. Opowiadają ją rodzice, żeby straszyć dziewczynki takie jak ty. Dziadku, powiedz jej, że to bujdy.
Obydwoje skierowali swoje wielkie zielone oczy na mnie. Co miałem im tłumaczyć? Albo straszyć je? To jednak jeszcze małe dzieci. Wstałem, nie wtrącając się w ich swary.
— Pójdę dzisiaj na zebranie w sprawie wyprawy. Teraz muszę odpocząć. Dajcie mi spokój — i wyszedłem z kuchni, zostawiając ich samych sobie.

ZEBRANIE

Zebranie odbywało się w największej sali naszej kolonii. Na co dzień służyła jako świetlica, lecz od święta odbywały się w niej wesela, pogrzeby, no i obrady. Wszedłem spóźniony i od razu zauważyłem, że zgromadzili się prawie wszyscy mieszkańcy osiedla. Nie przybyli tylko strażnicy i personel szpitala. Na przodzie za stołem siedzieli radni kolonii. Akurat przemawiał dowódca sił obrony – wielki szatyn nazywany Pałą.
— Potrzebujemy nowych narzędzi — grzmiał swoim potężnym głosem — a jak zapewne wiecie, Nostranie bytowali w starej fabryce. Mieli w bród tak potrzebnych nam młotków, ostrzałek czy chociażby śrubokrętów. Wszystko to, co nam się już dawno zużyło, a czego nie możemy znaleźć w najbliższej okolicy. Nasi zwiadowcy zapuszczają się w coraz dalsze, dzikie okolice. Wyprawy stają się wysoce niebezpieczne. Wielu z nas nie wraca, a przynoszone zdobycze są znacznie skromniejsze. Musimy podjąć ryzyko ekspedycji na tereny Nostran. Dlatego ta wyprawa jest tylko dla ochotników. Nikt nie dostanie rozkazu uczestnictwa w niej.
Po sali przeszedł szmer głosów. Każdy zdawał sobie sprawę ze słuszności słów Pały. Kilkoro zagorzałych zwolenników dowódcy wykrzykiwało hasła poparcia.
— Dodatkowo — kontynuował wojskowy — jest jeszcze jeden aspekt ekspedycji. Jak zapewne wszyscy słyszeliście, Nostranie mieli uruchomić produkcję prądu…
— Dlatego zginęli! — Zza stołu zerwał się mały, krępy i siwowłosy dowódca rzemieślników. — To właśnie prąd sprowadził na nich zagładę!
Na sali zawrzało. Wszyscy zaczęli krzyczeć i dyskutować. Dopiero Pała przerwał rozgardiasz.
— Cisza! Cisza! Co ty wygadujesz za brednie? — zwrócił się do Antona. — Mieszkańców wybił wirus. Wszyscy zginęli od choróbska.
— Nie pieprz ludziom takich farmazonów. Wszyscy wiemy, po co ci prąd. Tobie wcale nie chodzi o światło, napędzanie maszyn czy elektryfikację naszej kolonii. Tobie marzy się elektryczna broń i podboje innych osad. Ale wiedz, że to prąd sprowadził Maszyny do naszych sąsiadów. To one zabiły ich wszystkich. A wiesz, dlaczego do nas nie dotarły?! — Powiódł wzrokiem po zebranych. — Bo my go nie mamy, ot co.
— Anton, za dużo bajek się nasłuchałeś — wściekłym spojrzeniem zmierzył go Pała i zadrwił — wiek masz już słuszny i głowę siwą, a paplasz jak dziecko, co gawęd się nasłuchało. To ja ci powiem, że Maszyny nie istnieją! Widziałeś Ty w swoim długim żywocie chociaż jedną? Ja, chociaż obyty w świecie, też nie widziałem. Bo to są bajki, które opowiadane są dla straszenia dzieci.
— Czy ty myślisz, że ja, jakbym chciał, nie umiałbym wytworzyć prądu w warsztacie? — spokojnie odpowiedział rzemieślnik. — Nawet naszymi narzędziami możemy skonstruować takie urządzenia, ale nam tego robić nie wolno! Nie wolno i koniec! Bo Maszyny wykrywają prąd i niszczą istnienia ludzkie. To jest ich cel, bo taki mają kod. Rozprzestrzeniać się poprzez zajmowanie kolejnych obszarów. Ale co ja Wam będę mówił. Przecież wśród nas jest osoba, która tak zaprogramowała te maszyny. Zaszczepiła pierwszego wirusa, którego jedynym zadaniem jest rozmnażanie i anektowanie coraz to nowych terytoriów.
Anton wskazał palcem. Krzesła zaszurały na sali, gdy zebrani odwracali się, by spojrzeć na winnego ich wszystkich nieszczęść. Zgromadzeni patrzyli na mnie wrogo. W powietrzu dało wyczuć się nieżyczliwość. Przyzwyczajony do pogardy nie spuszczałem wzroku, patrząc prosto w oczy. Znane im były moje poglądy, że prędzej czy później i tak doszłoby do zagłady cywilizacji. Moją nieświadomą rolą było tylko wyzwolenie procesu zniszczenia. Nieuchronnego i nieubłaganego cyklu życia i śmierci.
Nie bałem się ludzkiego gadania ani spojrzeń. Na więcej nikt nie pozwolił sobie nigdy, zapewne za sprawą bojaźni przed moim synem, nazywanym przez nich Pałą.
Poczułem się w obowiązku odpowiedzieć na słowny atak Antona.
Wstałem i srogim wzrokiem powiodłem po zebranych. Jak jeden mąż spokornieli i odwracali się, mrucząc przekleństwa pod nosem.
— Zapewne znana powszechnie jest niechęć Antona do mojej osoby — zacząłem wolno — stąd mniemam, że masz jakieś dowody na prawdziwość twoich słów. W bajki opowiadane przedszkolakom żaden prawdziwy mężczyzna nie wierzy. Co ty dziecko jesteś? — dało się słyszeć śmiech na sali. — Widziałeś kiedyś te Maszyny, którymi raczysz nas trwożyć? To jest bujda wymyślona przez takich tchórzy jak ty w celu usprawiedliwienia swojej bojaźliwości przed wyjściem na zewnątrz kolonii!
Audytorium znów zawrzało. Nie wiedzieć, czy to na aplauz, czy potępienie.
Anton, czerwony na twarzy, zerwał się z miejsca.
— Ja tchórzem?! Odszczekasz te słowa — krzyczał i machał rękami — ty pomiocie glizdy. Razem ze swoim synalkiem stanowicie zagrożenie dla bezpieczeństwa osiedla. Już dawno powinno się was rugować i zapomnieć o waszym istnieniu. Przez wzgląd na bezpieczeństwo obywateli jestem za wygnaniem was! Kto popiera moje stanowisko?!
Odezwało się kilka osób popierających ideę wypędzenia naszej rodziny, gdy zza stołu podniósł się Pała i walnął wielką pięścią w stół, przewracając stojący na nim wazonik z kwiatami.
— Anton, miarkuj się — głos Pały zadudnił po ścianach sali obrad — ze swoimi zamiarami, bo będę zmuszony uznać cię za element wywrotowy. A wiesz, co ja robię z takowym? Nie podburzaj ludzi, bo będziesz odpowiedzialny za ich cierpienie.
— Żeby nie pozostać gołosłownym w przekonaniu o bezpieczeństwie wyprawy — kontynuowałem — jak również o braku zagrożenia ze strony wyimaginowanych Maszyn, powziąłem zamiar przystąpienia do ekspedycji. A czy ty, Anton, będziesz miał choć krztynę odwagi, żeby wyściubić nos poza mury?
Spojrzenia zebranych skierowały się na osobę rzemieślnika, który wpierw zbladł, lecz zaraz pokraśniał jeszcze mocniej niż zwykle.
— Nie wiem, czy wiesz, ale mam na miejscu mnóstwo obowiązków. Cały warsztat na głowie i jeszcze mam biegać za waszymi mrzonkami o skarbach? Dodatkowo kolonia Nostran została zniszczona przez wirus, o którym nic nie wiemy, a który może zagrozić naszej społeczności. Ja jako największy przeciwnik tej wyprawy wypraszam sobie wasze intrygi i knowania. Nigdzie się nie wybieram, a także zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby was powstrzymać.
— Ale zapewne przyniesione narzędzia przyjmiesz do swojego warsztatu bez rozterek moralnych? — ironizował Pała. — Bez wahania wyciągniesz po nie swoje łapska. Bo to przecież w imię wyższej konieczności. Jednak w ramach wspólnego dobra rączek pobrudzić nie raczysz? A może w końcu samemu zadbasz o swoją pracownię, o maszyny i materiały. Pokaż, że jesteś mężczyzną, a nie tchórzem bojącym się zrobić krok poza mury osiedla. Na stole przede mną jest lista. Niech każdy chętny wpisze się na nią. Zapewniam, że na tej wyprawie łupy będą sowite. I pamiętajcie, jak zawsze połowa zdobyczy do oddania na rzecz kolonii. Również na rzecz warsztatów.
To mówiąc, podsunął listę prosto przed Antona. Zapadła grobowa cisza, a oczy zebranych wpatrzone były w rzemieślnika. Ten wrogo spojrzał na Pałę, wbił wzrok w kartkę, a potem na zmianę patrzył to na papier, to na ludzi. Cisza przedłużała się ponad miarę, aż w końcu Anton podniósł ołówek i pod presją spojrzeń wpisał swoje nazwisko. Wstał, szurając głośno odsuwanym krzesłem, rzucił ołówkiem o blat i bez słowa wyszedł.
Po tym incydencie kolejni chętni zaczęli podchodzić i wpisywać się. Każdy spragniony był zdobyczy, gdyż wyprawa zapowiadała się na łatwą i sowicie nagradzaną.
Do kolonii Nostran droga była bezpieczna. Odległość dziesięciu kilometrów można było przebyć w pół dnia. Wiodła ona przez czyste tereny, niezamieszkałe przez dzikie stworzenia. Z sąsiadami utrzymywaliśmy stałą wymianę towarów, przynajmniej dopóki było z kim handlować.
Teraz zapewne droga zarośnie i zawładną nią agresywne zwierzęta. Eskapadę trzeba przeprowadzić jak najszybciej i przewieźć, co się da, dopóki jest taka możliwość.
Po zebraniu porozmawiałem jeszcze z sąsiadami o ostatnich wypadkach, o wyprawie i innych sprawach dnia powszedniego. Wychodziłem już, gdy dogonił mnie Pała.
— Idziesz? To chodźmy — zwróciłem się do syna. — Rozmawiałem dziś z Natą. Niepokoi się tym wypadem.
— A tam, babskie gadanie. Ona płacze przed każdym moim wojażem, a minęło już tyle lat i tyle razy wychodziłem, że trudno zliczyć. Zajmie się dzieciakami i jej przejdzie.
Minęła nas grupka osób i pozostaliśmy sami na korytarzu.
— Powiedz mi — konspiracyjnie ściszyłem głos — po jaką cholerę nastawałeś na Antona i jego udział w wyprawie. Po co ci ten stetryczały mechanik? Jego udział zwiększy tylko i tak już duże ryzyko. Nawet nie wiemy, co tam zastaniemy.
— Jest mi niezbędny. A czy ty wiesz, jak wygląda maszyna do produkcji prądu i jak ją zdemontować?
Przecząco pokręciłem głową.
— No właśnie — kontynuował — ja też nie wiem. Nikt z moich ludzi nie wiedziałby, jak takie ustrojstwo można przetransportować. Co innego wyniesienie z magazynu narzędzi czy walka ze zwierzętami lub wrogimi plemionami. Na tym znamy się i w tym specjalizujemy, ale o prądzie nikt z nas nie ma bladego pojęcia.
Stanęliśmy przed drzwiami naszego mieszkania.
— Słusznie — potaknąłem i wskazałem na wejście — a teraz kolejna bitwa.
Po cichu otworzyłem drzwi, ale na nic były moje starania, bo Nata czekała na nas w kuchni. Spojrzała na mnie czerwonymi od płaczu oczami i powiedziała.
— Miałeś z nim porozmawiać. A ty jeszcze do tego sam zapisałeś się na listę. Dwa durne, ojciec i syn.

WYRUSZAMY

Na dzień wyprawy prognozowano słońce. Godzinę przed świtem w pełnym rynsztunku zebraliśmy się w sali odpraw. Byli tam niemal wszyscy ludzie Pały, oprócz tych kilku zmuszonych zostać na straży kolonii, ale którym obiecano godziwe udziały w łupach, co złagodziło ich rozgoryczenie. Główne uzbrojenie wojskowych stanowiły wysłużone kałasznikowy, wielokrotnie naprawiane i przerabiane. Niewiele części było oryginalnych, co nie zmieniało faktu, że była to broń pewna w działaniu i łatwą w utrzymaniu.
Reszta kompanii, niezwiązana z wojakami, wyposażona była w broń myśliwską, głównie długie dwururki lub różne konstrukcje pneumatyczne własnej roboty.
Zapasy amunicji z biegiem lat skurczyły się pomimo tego, że do polowania używano łuków lub kusz, a broń palna dozwolona była tylko do obrony przed dzikimi ludźmi lub zwierzętami.
Naliczyłem około trzydziestu ochotników, co i tak na liczącą prawie tysiąc obywateli kolonię, było sporą wyprawą. Dostrzegłem Antona. Na jego ekwipunek składała się długa strzelba i przedziwnej budowy broń, połączona z kanistrem noszonym na plecach. Wystawało z niego mnóstwo zaworków i manometrów, wskazujących tylko konstruktorowi znane parametry. Stał oparty o ścianę wśród grupki innych rzemieślników uzbrojonych w takie same urządzenia.
W naszej grupie byli też Gryś, mój sąsiad pracujący przy uprawach roślin, Bandzior, którego profesja odpowiadała przezwisku, na szczęście już emerytowany, a także Kulawy – nauczyciel wychowania fizycznego w szkole, ale i zapalony survivalowiec. Zdziwił mnie widok Antoniusza, naszego kapelana. Zapewne on też potrzebował uzupełnić swój arsenał wody święconej i innych dewocjonaliów. A może szedł tylko pomodlić się w miejscu tragedii? Kto go tam wiedział.
Moje wyposażenie stanowił AK-47, utrzymany w idealnym stanie. W końcu nieczęsto miałem okazję z niego strzelać. Napady dzikich na kolonie zdarzały się dwu-trzykrotnie w ciągu roku. Na szczęście nie wyrządzały znacznych strat w ludziach. Częściej stykali się z nimi strażnicy, którzy szybko rozprawiali się z małymi grupkami barbarzyńców. Zabrałem ze sobą też kuszę i duży nóż Bowie o długości niemalże czterdziestu centymetrów. Dodatkowo za paskiem miałem krótki, użytkowy nóż Moory.
Po szybkiej odprawie otworzono ciężkie wrota. Prowadziły na dziedziniec znajdujący się przed głównym budynkiem kolonii. Całość terenu ogrodzona była wysokim płotem, dobrze oddzielającym nas od dzikiej przyrody. Na zewnątrz znajdowały się budynki zaanektowane na strażnice oraz pola z uprawami warzyw i zbóż, a także sady owocowe. Dalej, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się ruiny budynków, zarośnięte bujną roślinnością zamieszkałą przez wynaturzone zwierzęta i ludzi. W rumowiska zapuszczali się tylko dobrze uzbrojeni zwiadowcy, zmuszeni do zaspokojenia potrzeb kolonii na różne akcesoria lub zwabieni ułudą szybkiego wzbogacenia się.
Do osiedla Nostran wiodła dobrze utrzymana droga. Trzydzieści lat temu była to trzypasmowa asfaltówka. Obecnie został z niej pokruszony czarny pył zarośnięty trawą, spomiędzy którego próbowały kiełkować pnącza bluszczu. Drogę wykorzystywali handlowcy wędrujący pomiędzy koloniami i wymieniający się drogocennymi towarami.

Po tej trasie zmierzaliśmy w kierunku dawnej dzielnicy przemysłowej. Z naszą ekspedycją szły cztery konie zaprzęgnięte do dwóch wozów. Liczyliśmy na tęgie łupy, chociaż tak naprawdę nikt z nas nie wiedział, czego możemy spodziewać się na miejscu.

PORANEK

Słońce powoli wstawało zza horyzontu, gdy pokonaliśmy już dwa kilometry trasy. Na tych terenach nie spodziewaliśmy się żadnych niespodzianek. Były one często patrolowane przez strażników. Ale im bardziej oddalaliśmy się od osiedla, tym zagrożenie stopniowo rosło.
Pała wysłał na przód dwie grupy zwiadowców, po trzy osoby każda. Mieli za zadanie sprawdzanie bezpieczeństwa i dopiero na dany przez nich znak cała karawana ruszała dalej. I tak to zatrzymywaliśmy się co kilkaset metrów, a gdy słyszeliśmy sygnał, że obszar jest czysty, szliśmy do przodu. Dwóch zwiadowców wysłanych dla ochrony tyłu ciąle skradało się za nami, sprawdzając, czy nikt nas nie śledzi.

PSY

Było południe, gdy odezwały się ostrzegawcze gwizdki tylnej straży. Wojskowi zareagowali natychmiast. Po dwóch ludzi pobiegło na lewo i prawo, żeby z góry obstawiać teren. Reszta natychmiast wyciągnęła z wozu tarcze kuloodporne, za którymi mogli skryć się na otwartym terenie.
Z bocznej ścieżki powoli wyszedł doberman, ze trzy razy większy od swojego przodka sprzed zagłady. Dzikie psy żywiły się odpadami chemicznymi lub znalezionymi lekami, przez co zmutowały, stając się potężnymi stworzeniami, które swoją wielkością dorównywały koniom. Ten, którego ujrzałem, stanowił straż przednią stada. Zwiadowca. Nie wiedzieliśmy, z jak dużą watahą mamy do czynienia, ale ich liczebność mogła dochodzić do setek sztuk. Z taką ilością na otwartym terenie, nawet wyposażeni w karabiny, nie mieliśmy szans w bezpośrednim starciu. Czasami wystarczyły petardy, ale nawet to nie zdawało egzaminu, gdy stado wpadało w amok. Wtedy liczyła się tylko żądza zabijania i mordu. Czworonogi biegły na oślep i rozszarpywały wszystko, co miały na swojej drodze, choćby siebie nawzajem.
Pies rozejrzał się, powąchał powietrze i skierował łeb w naszą stronę. Chwilę powęszył i wolno zawrócił. Pała i Kałach, którego ksywka wynikała ze skuteczności posługiwania się tą bronią, układali petardy w równym rządku. Ustawili też wyrzutnik, który miotał ładunkami na dwieście, trzysta metrów, a huk wybuchu skuteczniej płoszył dzikie stada.
Przewodnik najwidoczniej uznał, że nie stanowimy zagrożenia dla jego sfory, bo reszta osobników zaczęła wychodzić z bocznej ścieżki, jeden po drugim. Wielkie jak konie, czarne jak smoła o kłach wielkości mojego noża. Było ich ponad piętnaście, więc niewiele jak na stado, ale i tak przedstawiało realne niebezpieczeństwo dla nas. Ustały na skraju drogi i na ile znałem ich zwyczaje, to rozpoznawały nasze najsłabsze strony. Planowały, jak zaatakować. Pała doskonale o tym wiedział i dał znak do odstraszenia gromady. Połowa zwierząt ruszyła w cieniu budynków, wzdłuż drogi, ukrywając się w mniejszych pnączach. Chciały nas okrążyć z lewej. Tymczasem druga połowa szybko przebiegła przez jezdnię i obiegała nas z prawej.
Kałach załadował cztery petardy do wyrzutni, podpalił lonty, odliczył do pięciu i wystrzelił. Cichy syk sprężonego powietrza miotał pociski prosto w stronę osobników spod budynku. Potężne wybuchy wstrząsnęły okolicą. Mnie zatkało bębenki, a co dopiero zaznał czuły psi słuch. Zwierzęta zaskomlały i rozbiegły się. Kałach ładował już wyrzutnię, żeby razić drugą część stada. Psy obiegły nas z prawej strony i zerwały się do ataku w naszym kierunku. Kałach podpalił lonty. Tym razem odliczył do trzech. Cztery ogłuszające grzmoty zadudniły pomiędzy ruinami. Przestraszyło się tylko kilka psów. Te najszybsze biegły z przekrwionymi ślepiami wprost na nas. Już słyszałem ich warkot.
Odbezpieczyłem swojego kałasznikowa i przeładowałem pierwszy nabój.
— Nie strzelać! — wrzasnął Pała — jeszcze nie. Czekać!
Palec ze strachu dygotał mi na spuście. Jasna cholera, ale te bydlaki są wielkie.
— Nie strzelać! Tylko ja, Kałach i Kapral! Nikt inny — wśród skowytu drapieżników wyraźnie padł rozkaz dowódcy.
Trudno mi było powstrzymać się od naciśnięcia cyngla. Teraz cały trząsłem się ze strachu. Bestie były już dwadzieścia metrów ode mnie. Szczerzyły wielkie kły, toczyły ślinę i rozwierały paszcze do ataku.
Sucho szczęknęły wystrzały. Raz, dwa, trzy, a potem krótka seria. Wszystkie dosięgły celu, jakim był wielki łeb najbliższego osobnika. Rozbryzgał się mózg zmieszany z juchą. Wielkie martwe cielsko z impetem wywinęło salto i padło bez ruchu. Czerwona kałuża rozchodziła się spod ścierwa.
Kolejna salwa padła z broni Kałacha. Raz, dwa, trzy, ale bez serii. Strzały trafiły w jedno miejsce, robiąc małą dziurę z przodu czaszki drugiego stworzenia. Z rozpędu zrobił jeszcze kilka skoków i runął jak podcięty. Z tyłu głowy zionęła szkarłatna jama wyrwana pociskami kalibru 7,62 mm.
Trzeci, i zarazem ostatni, w morderczym szale nie zwracał uwagi na śmierć pobratymców. Zaślepiła go żądza krwi. Pała wymierzył szybko. Pach, pach! Zaterkotał karabin Kałacha, waląc od razu serią. Łepetyna bestii eksplodowała, rozbryzgując wokoło posokę. Ciało siłą bezwładności przeleciało kolejnych kilka metrów. Przewracając się, jeszcze koziołkowało. Ważące ponad trzysta kilo wpadło w miejsce, gdzie przed chwilą stał Kałach, uskakujący przed truchłem stworzenia. Z rozłupanej czaszki krew sikała konwulsyjnie. Mieszając się z piaskiem, szybko wsiąkała. Będzie dobrym nawozem dla roślin.

Reszta stada wystraszona petardami oraz strzałami rozbiegła się i skryła w gęstej roślinności.
Po dziesięciu minutach zwiadowcy pilnujący każdej ze stron, zameldowali długim gwizdem, że teren jest czysty i żadnego zagrożenia nie widzą.
Moje ciało wciąż nerwowo dygotało. Zdawało się, że reszta towarzyszy również mocno przeżyło tę przygodę. Dla wojskowych takie potyczki to chleb powszedni i śmiejąc się z reszty uczestników, nazywali nas mięczakami.
Pała nie czekał, aż się odprężymy.
— Spadamy stąd, zanim psy ogarną się i wrócą dobrać się do naszych dupsk.
Chętnie zebraliśmy graty i załadowaliśmy na wóz. Nie było mi miłe kolejne spotkanie z przerośniętymi kundlami i nie chciałem prędko natknąć się na te stworzenia na swej drodze.
— Chemik, zatruj to ścierwo, żeby reszta tego gówna miała smaczną wyżerkę — krzyknął Pała do chudego żołnierza, odznaczającego się inteligentnym wyrazem twarzy.
Zatruwanie padliny miało na celu odstraszanie tych śmiercionośnych bestii od  uczęszczanych przez nas szlaków. To rozwiązanie było tańsze i bezpieczniejsze od strzelania deficytowym towarem, jakim były naboje do karabinu. Mięso tych wielkich psiaków było strasznie twarde, wręcz niejadalne i śmierdziało po ugotowaniu.

ODPOCZYNEK

Nie czekając na Chemika, ruszyliśmy w dalszą drogę. Chcieliśmy przed zmierzchem dotrzeć do celu. Spanie na otwartej przestrzeni nie wchodziło w rachubę. Z powodu czyhających zewsząd niebezpieczeństw, poranka byśmy nie dożyli. Nocą chowały się nawet wielkie psy, a na łowy wychodziły drapieżniki żądne mordu. Żywiły się mięsem, a poiły krwią.

Zmutowane rośliny, nietoperze o rozmiarach bociana, długie na metr lisy i koty wielkości pumy to najliczniej występujące przykłady zwierząt chętnie żerujących na ludzkim mięsie – zwłaszcza tym, które śpi i smacznie chrapie. Nocowanie pod chmurką niechybnie skończyłoby się szybką śmiercią poprzedzoną rozszarpaniem. O komarach wielkości wróbli nie wspomnę. Takie spotkanie udawało się przeżyć, tylko brakowało stu mililitrów krwi. Lekko licząc, dziesięć takich moskitów pozbawiało człowieka litra krwi, pozostawiając swędzące bąble wielkości pięści.

Toczące się z wolna koła wozów to podskakiwały na nierównościach drogi, to grzęzły w piasku. Pokonaliśmy kolejne kilometry, na szczęście nie będąc niepokojonym przez żadne stworzenia zamieszkujące te terytoria. Z otoczenia słychać było dźwięki piszczenia, pohukiwania, skomlenia i chrobotania. Fauna była tutaj bogata w mutanty z powodu bliskości ruin po wytwórni nawozów sztucznych. Wyhodowane na chemikaliach rośliny miały możliwość poruszania się, a ich zabójcze żądze zadziwiały nas. Czyżby flora chciała odegrać się za czasy, kiedy przyroda była trzebiona bez opamiętania?

Od miejsca rozprawy z psami uszliśmy ze dwa kilometry, kiedy Pała dał znać, że można dać popas koniom. Sam bardziej zmęczyłem się wiecznymi przerwami w oczekiwaniu na znak od zwiadowców. Wolno posuwaliśmy się do celu, lecz było to podyktowane względami bezpieczeństwa.

BLUSZCZAKI

Jak się prędko okazuje, to stanie w miejscu też stwarza zagrożenie. Pierwszy spostrzega to Robinson z tylnej straży. Na jego krótkie i długie gwizdy wojskowi reagują jak poparzeni. Czterech odpina worki z paszą. Dwóch wskakuje na zaprzęg i kieruje końmi ku ucieczce.
Pała komenderuje.
— Kogut, Kwiczoł, Maniek, Zastawka i Piecuch ubierać miotacze! — Odwraca się do Antona. — Oto nadarza się okazja sprawdzenia w boju twoich nowych zabawek.
Jak na zawołanie, pięciu wojskowych zdejmuje z wozów plecaki, które przy odprawie widziałem u rzemieślników. Ciężkie zbiorniki zakładają na plecy, a długie dysze, połączone przewodem, trzymają jak karabiny. Anton biega między nimi. Sprawdza manometry i zmienia przełączniki.
— Pamiętajcie, zasięg to sześć metrów. Licz do pięciu i puszczaj. Bo inaczej przegrzeje się zapłon — daje ostatnie wskazówki.
Spostrzegam zmierzające ku nam zagrożenie. To porusza się bujna roślinność, ściśle okalająca sąsiednie ruiny. Faluje i kołysze, huśta i pulsuje. Ściana zieleni, wysoka na cztery piętra, odrywa się od muru i powolnym ruchem zbliża się do nas. Z drugiej strony ulicy, za naszymi plecami, ożywa poskręcany twór tej samej wielkości. A potem kolejny i kolejny. W naszym kierunku pełznie już pięć gęstych, dziko rosnących chaszczy. Z wolna otaczają nas i mozolnie, ale skutecznie odcinają drogę ucieczki.
— Co to jest?! — krzyczy najmłodszy z rzemieślników przestraszony widokiem poruszającej się plątaniny konarów, gałęzi i pnączy.
— To są bluszczaki — odpowiadam — cholernie zmutowany bluszcz. Żywi się mięsem i krwią. Uznały nas za dobry nawóz.
Jego brwi unoszą się, a oczy otwierają szeroko. Zapewne pierwszy raz spotyka się z takim zagrożeniem.
— Zobacz tam, powyżej korzeni, na których się przemieszczają, mają swoje pożywienie — wskazuję mu palcem.
Wzdryga się, zauważając martwe zwierzęta owinięte pnączami, które wrastając w mięso, dawały pożywienie i dostarczały nawóz dla roślin. Bluszczaki poruszają się wolno. Wysuwają korzenie w przód i w tył, co wygląda jak krocząca stonoga. Widok jest jednak zwodniczy, bo pędy tego gatunku atakują z potworną prędkością, rozwijają się na długość sześciu, może siedmiu metrów. Gdy uchwycą swoją ofiarę, wbijają się w nią i spijają świeżą krew.
Kogut, Kwiczoł, Maniek, Zastawka i Piecuch uzbrojeni w nową broń, rozbiegają się w pięciu kierunkach tak, że przypada po jednym wojaku na stwora. Okazuje się, że pojemniki zawierają paliwo i sprężone powietrze, czyniąc z dysz miotacze ognia. Jedyna skuteczna metoda przeciwko wybujałym krzakom, na które tradycyjny kałasznikow nie stanowił zagrożenia.
Za chłopakami biegną Zwoleń, Benek, Buła, Antał i Sokół. Z wielkimi maczetami ubezpieczają ogniomistrza na wypadek, gdyby bluszczak chwycił go swoim pnączem.
Rośliny otaczają nas zewsząd i nie można wyprowadzić koni. Te stąpają niepewnie, więc trzeba im zakryć oczy klapami. Zaniepokojone rżą i uderzają kopytami o ziemię.
Kogut pierwszy odpala miotacz, lecz zasięg jest za mały. Ściana zieleni kołysze się pod wpływem gorąca i wystrzeliwuje trzy pnącza. Chwytają wojskowego za nogi i ramiona. Zwoleń ubezpiecza z tyłu i tnie maczetą jak oszalały. Uwalnia Koguta z uścisku, gdy kolejne macki owijają się na nim.
Maniek podbiega na cztery metry od mutanta i puszcza płonący strumień. Czerwona chmura ognia obejmuje korzenie. Bluszczak reaguje błyskawicznie. Skręca pnącza i cały kołysze się. Zwija i rozwija gałęzie, co wygląda, jakby chciał gasić płomienie ogarniające jego pędy. Chwilowo nie atakuje Mańka, co daje mu sposobność do swobodnego wycofania się na bezpieczną odległość. Ogień momentalnie rozprzestrzenia się po konarach, odroślach i odnogach, wzniecając coraz większy i większy żar.
Kwiczoł i Zastawka podpalają kolejne bluszczaki, co roznieca pożar wysoki na piętnaście metrów.
Gorąco bije po twarzy i zaczyna brakować tlenu. Dym niesie się po okolicy i utrudnia oddychanie.
Piecuch toczy walkę z największą z roślin, szeroką na dziesięć metrów i wysoką na siedem. Jest to plątaniną kilku odrośli, a każda z nich strzela mackami i próbuje zaczepić wojaka. Ochraniający go Sokół dwoi się i troi, machając maczetą. Tnie i chlasta, aż zielona posoka tryska, zalewając ubrania i twarze.
Piecuch co chwila wypuszcza ogniste pióropusze. Usiłuje dostać się do korzeni. Ilość atakujących go latorośli nie pozwala skutecznie podpalić rośliny.

Długie i wiotkie pnącze chwyta rękę Sokoła, uniemożliwiając obronę. Piecuch kieruje dyszę na odrośle, ale zamiast płomienia słyszę tylko głośny syk powietrza. Smukła liana łapie lufę miotacza. Kolejna owija się na zbiorniku i z wielką siłą zrywa go z pleców żołnierza. Potężne szarpnięcie wyrzuca Piecucha na kilka metrów w górę. Gdy gruchnął o ziemię, momentalnie kilka pnączy owija się mu na barkach oraz w pasie. Piecuch rzuca się i klnie siarczyście, gdy gruby pęd wypełza jak wąż i oplątuje jego szyję. Szybko zaciska się i gruchocze kark żołnierza, który momentalnie znieruchomiał i zwiotczał. Odnogi zwijają się, a w ciało żołnierza wbijają się kolejne łodygi, które wnet zmieniają kolor z zielonego na brunatny.
Stworzenie próbuje przyciągnąć do siebie usidlonego Sokoła. Niespiesznie miażdży mu rękę. Ten wrzeszczy szaleńczo z bólu i w porywie wściekłości lewą dłonią sięga po nóż przy pasie. Tnie sprawnie i uwalnia się z uścisku, lecz bark zwisa mu bezwładnie. Zwoleń i Benek dobiegają do niego pierwsi i chwytają pod ramiona. Sokół wyje w rozpaczy. Buła i Antał wywijają maczetami, ochraniając odwrót.
Zrośnięte bluszczaki nie dają za wygraną. Coraz to nowe pędy łapią żołnierzy za ręce i nogi. Z wielką siłą smagają cierniami po twarzy, czym tną skórę do mięsa.
Dobiegają do nich Maniek i Zastawka. Plują strumieniem ognia po mackach, które przypieczone zwijają się. Lecz na miejsce jednej smagniętej płomieniem pojawiają się kolejne dwie.
Walka rozgorzała straszna, płomienie strzelają raz po raz, pędy zwijają się i wyskakują. W zachodzącym słońcu maczety błyskają czerwonymi refleksami. Fontanny zielonej posoki tryskają, barwiąc wszystko naokoło.
Maniek i Zastawka okrążają połączone rośliny i atakują od tyłu, ale dla tych potworów strony walki nie mają znaczenia. Wyczuwa ona żywe istoty równie dobrze z każdego kierunku.
Pała, który przed momentem przyłączył się do walki, tnie maczetą wszędobylskie pnącza i próbuje dostać się do korzeni.
— Maniek pal korzenie!
Mańkowi nie trzeba dwa razy powtarzać. Plunął ogniem i rusza do przodu. Pała kroczy przed nim, wywija maczetą, tnąc zamaszyste młyńce, jakby w życiu tylko to robił. Soki z uciętych pnączy zalewają go całego i spływają po nim strumieniami. Maniek kroczy krok w krok za nim i wyczekuje dogodnego momentu na skuteczne podpalenie monstra.
Sprężysta liana łapie Pałę za dzierżoną w dłoni maczetę i ciska o ziemię. Maniek nie czeka, trzema skokami dociera na odległość, z której skutecznie strzyka długim strumieniem ognia. Płomienie ogarniają korzenie. Bluszczak cofa wszystkie odnóża i oswobadza ramię Pały. Ten zrywa się z miejsca popędzany żarem bijącym od palących się krzaków.
— Spadamy jak najdalej! — krzyczy do wojskowych.
Walczący wycofują się na bezpieczną odległość od gorąca i czerwonych jęzorów strzelających na wysokość piętnastu metrów.
Straciliśmy dzielnego wojaka. Możemy jedynie patrzeć, jak ciało Piecucha trawi wielki ogień. Zostaje z niego kupka popiołu rozwiewana przez wiatr i wspomnienia w naszych sercach.
Dopalają się grubsze konary bluszczaków, gdy kończymy opatrywanie ran. Bilans walki jest niepomyślny. Piecuch zabity, ramię Sokoła zgruchotane, Pała mocno poobijany, a reszta chłopaków z głębokimi ranami pocięta wielkimi kolcami bluszczu. Na dodatek Buła w ferworze walki tak wywijał maczetą, że nawet nie wie, kiedy obciął sobie ucho.

ZAPADA ZMROK

— Piecuch był dobrym kompanem. — Buła skrzywił się z bólu. — Zawsze można było na nim polegać.

— Nawet jego trupa nie przywieziemy z powrotem — smutno stwierdził Maniek. — Co ja powiem jego żonie?

Spuściliśmy głowy. Każdy z nas znał Piecuchową. Tak ją nazywaliśmy. Zawsze uśmiechnięta, zagadywała uprzejmie i piekła najpyszniejsze w całej okolicy kruche ciasteczka, którymi częstowała każdego, kto u nich gościł.

— Cholera jasna z tymi przerośniętymi roślinami — po chwili milczenia odezwał się Pała — jeszcze nie spotkałem tak poplątanych bydlaków. Ta szkarada miała tyle macek, że gdyby nie zdecydowany szturm Mańka, to by mnie to gówno rozerwało na strzępy.

— Moim zdaniem powinniśmy zawrócić. — Odezwał się Anton. Wszyscy zgromadzeni zwrócili wzrok na niego. — Jedna osoba straciła już życie. Rozsądniej będzie, jeśli wyślemy kilku zwiadowców do osiedla Nostran, a sami cofniemy się do domu. Przygotujemy się lepiej na tę wyprawę.

Pała wstał, otrzepał się i spojrzał na nas.

— Dobra, koniec z opłakiwaniem zmarłych. Wstawajcie. Zbieramy się stąd. Niedługo będzie zmierzchać.

— Do celu mamy jeszcze kilka godzin drogi — zaoponował Anton — będziemy szli po ciemku?

Wojskowi wrogim wzrokiem obrzucili rzemieślnika.

— Masz cykora? — zapytał Benek, a reszta wojskowych zaśmiała się gromko.

— Nie, ale nie wiemy, co tam zastaniemy. Droga dla koni też jest ciężka, cały czas musimy kluczyć pomiędzy rozpadlinami, korzeniami i kawałami połamanego asfaltu.

— Droga dalej jest w lepszym stanie — kategorycznie zakończył dyskusję Pała — zbierajcie się. Wyruszamy!

Wojskowi podnieśli się, zabrali broń i ruszyli za dowódcą. Anton chciał jeszcze coś dodać, ale tylko skinął na resztę rzemieślników.

NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE

Ruszyliśmy utartym szykiem. Zwiadowcy szli po każdej ze stron. Wojskowi na przedzie kolumny, kolejni maszerowali ochotnicy, tacy jak ja, a dalej rzemieślnicy trzymający się razem na uboczu. Orszak zamykały obydwa wozy z końmi. Szły na końcu, żeby nikt nie wchodził w klopsy przez nie zostawiane.

— Jak myślisz, co tam zastaniemy? — zagadałem do Złomiarza. Jego przezwisko wynikało z tego, że zbierał wszelkie artefakty minionej epoki.

Całe mieszkanie zagracone miał komputerami, telewizorami i aparaturą audio, których i tak nie mógł używać z prozaicznego powodu – braku prądu. Z naszej kolonii to jemu najbardziej zależało na elektryczności. Marzeniem jego było uruchomienie całego sprzętu, który pieczołowicie gromadził od lat.

— Sam nie wiem — zastanowił się chwilę — ale mam nadzieję, że w końcu będziemy mieli prąd.

— Nie boisz się Maszyn?

— To mrzonki. Zawsze jak przyjeżdżała karawana, to straszyła dzieciaki swoimi bajdami o tym. A ja jakoś, jak żyję tyle lat, żadnej Maszyny nie spotkałem. A ty widziałeś kiedyś jakąś?

— No… nie widziałem, ale może dlatego, że nigdy nie używaliśmy prądu? — Sam się nad tym zastanawiałem już wielokrotnie.

Kolejny raz zatrzymaliśmy się, czekając na znak zwiadowców. Słońce zaczerwieniło horyzont i skryło się za ruinami. Wiał ciepły wiatr, a wokoło niosły się odgłosy dzikiej przyrody. Daleko szczekało stado psów, a gdzie indziej jakieś stworzenie wyło i skowyczało. Ptaki skryły się w swoich gniazdach, a ich miejsce zajęły bzyczące owady.

— Pała, coś się dzieje? — zaniepokoiłem się przedłużającym postojem.

— A co ma się dziać? Trzeba wszystko sprawdzić, żeby znów nie wpakować się jak w te przerośnięte rośliny — splunął Pała na wspomnienie o pułapce, w którą weszliśmy. Nikt z nas nie śmiał głośno wypominać wojskowym, ale powinni zauważyć, że wchodzimy między pięć wielkich bluszczaków, które tylko czekały, aż napatoczy się im tak smakowity łup. Na szczęście nie wyczuwają jeszcze, czy otaczają ludzi, czy stado zwierząt. A my, ludzie, potrafimy się skutecznie bronić miotaczami ognia.

W wieczorną ciszę wdarły się gwizdy zwiadowców.

— Przygotujcie broń! — zawołał Pała — ale nic nie róbcie.

Zdjąłem swojego kałacha z ramienia i przeładowałem. Nadal nie wiedziałem, na co natknęli się strażnicy.

— Benek, Buła, lećcie zobaczyć, co się tam dzieje — rozkazał im dowódca.

Dwaj żołnierze zerwali się do biegu. W tym samym momencie rozległy się kolejne gwizdy. Od razu zmienili cel biegu.

— Co jest?! Chować się wszyscy! Do najbliższych ruin! Tam szybko! — wskazał Pała niewysoki piętrowy domek stojący jakieś sto metrów od nas. Wyglądał na niezamieszkały przez żadne stworzenia. Widać było z niego całą ulicę przed nami, przez co stanowił doskonały punkt obserwacyjny.

— Zostawcie konie!

Wparowałem do domku, w którym od dawna nie było ani szyb, ani drzwi. Ściany wewnątrz okrywał miękki dywan mchu. Wspiąłem się po schodach na piętro i wpadłem do pokoju, gdzie okno skierowane było na drogę, a które obstawiali już Sokół i Zwoleń. Ten pierwszy mocował wielką lunetę do swojego sztucera myśliwskiego, służącego jako karabin snajperski.

Zwoleń lornetką wypatrywał zagrożeń.

— Widzisz coś? — zapytałem.

— Nic nie widać — odrzekł — ale też i nic nie słychać, a to zły znak.

Dopiero teraz zwróciłem uwagę na panującą ciszę. Psy nie szczekały, nic nie wyło, kompletny bezgłos. Tylko muszki bzyczały. Ich nic nie mogło wystraszyć.


Pełną wersję e-booka można nabyć w moim sklepie.

Tylko teraz możesz pobrać pełną wersję po zapisaniu się do newslettera.